II Wojna Światowa


Zyga - stracone lata

oprac. Walerian Wanat

Opowieść o opatowianinie oparta w dużej mierze na faktach

 

Wstęp

Sądzę, że chyba każdego człowieka z mojego pokolenia nurtują wojenne przeżycia. Okrutne czasy, nienawiść i bieda, okaleczyły ludzką psychikę tak, że nie sposób o tym zapomnieć. Pięć najlepszych lat naszego życia zostało zmarnowanych. Największa wyrządzona nam krzywda tego czasu, to zerwanie zwykłej, neutralnej przyjaźni międzyludzkiej. 

 Nie wszyscy moi rówieśnicy w jednakowy sposób przeżyli okres wojenny. Nie zamierzam opisywać własnych przeżyć, chociaż były również okrutne i trudne, ale uważam za swój obowiązek opisać historię mojego kolegi Zygmunta. Nazywam go tutaj „Piter”. Nie podaję właściwego nazwiska, aby może ktoś z jego rodziny nie miał do mnie pretensji.

Ten młody brunet, o wyraźnie semickich rysach twarzy, był nieprzeciętnie sprawnym, wysportowanym człowiekiem. Dominował zawsze wśród swoich rówieśników. Cechował go wręcz koci refleks. Popisywał się przed nami swoją sprawnością. Wspaniale pływał i nurkował. Był dla nas wzorem i autorytetem.

Znałem Zygmunta od najmłodszych lat. Kiedy po wojnie odnaleźliśmy się w jednej firmie, przez wiele lat opowiadał mi szczegółowo swoje przeżycia i tragiczny los, jaki spotkał jego i jego rodzinę. Zygmunt nosił się zawsze z zamiarem, że kiedy przejdzie na emeryturę – opisze dla potomnych swoje przeżycia. Emerytury nie doczekał.

Podejmując się przekazania tej historii według jego relacji, staram się możliwie najwierniej oddać jego przeżycia, tak jak mi przekazał i co zostało w wielu relacjach potwierdzone. Historię Zygmunta, który dla nas był po prostu Zygą, opisuję niejako od końca wydarzeń, aby przejść do tych najszczęśliwszych lat młodości, które zostały nam zabrane.

Walerian Wanat   

 

Był czerwiec 1945 roku. Okolice Rumberga,  Zachodnie Niemcy. Zniszczone miasta, fabryki i drogi. Niemcy w żałobie po przegranej wojnie. Byli niewolnicy i przymusowi robotnicy ogarnięci euforią zwycięstwa koalicji i wolności – świętują na różne sposoby.

Skupieni teraz w obozach przejściowych tzw. DP. Obdarowani paczkami UNRRY balują i cieszą się odzyskaną wolnością. Są także i tacy, którzy nadal dyszą żądzą nienawiści i odwetu na przeklętych Niemcach. Gotowi nadal mścić się za dokonane krzywdy.

W miejscowej restauracji pełno tańcujących par. Tańczyli Polacy, Francuzi, zarówno cywile, jak i wojskowi, wśród których byli także Amerykanie, nasi wyzwoliciele.  Dziewczyny były niemal wyłącznie Polkami. Młodzi ludzie, nieco podochoceni miejscowym winem, promieniowali radością.
Zygmunt tańczył też, ze swoją tam poznaną dziewczyną, gdy ktoś szarpnął go za rękaw.
- Janek! Niemieccy żandarmi obstawili budynek szukając ciebie – słyszałem tak pytali o Schwarze Johan. Zwiewaj.

Zygmunt, który tutaj był Jankiem, miał świadomość, że niemieccy policjanci mogą go poszukiwać. Zawsze był odważnym, zwinnym i sprawnym, teraz dwudziestoczteroletnim mężczyzną. Szybko więc ocenił swoją sytuację. Bez większego namysłu wyskoczył przez okno na taras, licząc że tędy się wymknie. Na dole czekało jednak dwóch żandarmów, w tym ten rudy łotr, który teraz zadekował się w policji. Pomagał Amerykanom utrzymać nowy ład. Ten właśnie rudy był wcześniej strażnikiem w obozie, gdzie przebywał również Zygmunt. Krótko przed wyzwoleniem Kurt zniknął. Rudy Kurt przypominał Zygmuntowi do złudzenia podobnego łotra Ernesta z Polski. Obaj żandarmi zagrodzili Zygmuntowi drogę. W takich sytuacjach Zygmunt był szybki; jednym ruchem wyciągnął swoje parabellum i jednym strzałem powalił Kurta. Drugi Niemiec próbował zbiec, krzycząc: „hilfe, hilfe”! Stojący w pobliżu dżip z piskiem opon zagrodził Zygmuntowi drogę. Dwóch rosłych Murzynów w białych hełmach rzuciło się na niego. Zakładając mu kajdanki coś tam mówili po amerykańsku, czego Zygmunt nie rozumiał.

Po szybkiej jeździe dżip zatrzymał się przy miejscowym areszcie. Żołnierze zdjęli zatrzymanemu kajdanki i zaprowadzili do celi. Zygmunt pomyślał, że bardzo krótko trwała wolność, i o tym, co będzie dalej?.. Wieczorem czarny Amerykanin przyniósł mu kolację. Po zaledwie dwumiesięcznej wolności ponownie posiłek więzienny. Zygmunt oglądając celę stwierdził, że pancerne drzwi i małe okienko nie dają szansy wydostania się stąd. Zdawał sobie sprawę, że zarzuty będą poważne, zwłaszcza jeżeli ten Niemiec nie żyje. Żeby chociaż mógł się z kimś dogadać, wytłumaczyć swoje czyny. Wiedział, że jego koledzy, którzy znali już jego historię, zawsze byli gotowi mu pomóc. Co będzie teraz?

Po przespanej nocy w obskurnej celi na twardym łożu obmył się nieco i próbował zebrać myśli. Chciał zachować spokój. Ostatecznie i tak życie ma przegrane. Szkoda tylko, że to nastąpiło teraz. Nie żałował swoich czynów. Zawsze tylko się bronił i mścił w odwecie. Przeciwnikami i sprawcami zawsze byli Niemcy. Teraz jednak siedział w areszcie amerykańskim. Tak rozmyślając, usłyszał rozmowę na korytarzu. Po chwili ci sami żołnierze, którzy go aresztowali, zaprowadzili go na pierwsze piętro przed jakąś wojskową Komisję.
Najstarszy rangą odczytał po amerykańsku raport. Wśród Komisji był jeden porucznik, który poprawnie po polsku przetłumaczył ów raport: „Jan Kowalski jesteś podejrzany o zastrzelenie policjanta na służbie”.
- Myślałem, że go tylko postrzeliłem – powiedział Zygmunt.
- Niestety on nie żyje. Czy przyznajesz się do winy? – zapytał.
Zygmunt potwierdził. Przedstawiono mu raport do podpisu. Porucznik przedstawił się:

- Jestem porucznik Stan Kropik tłumaczył przy US Army. Będę twoim obrońcą – powiedział. Proszę to podpisać.

Zygmunt chwilę się wahał, ale Stan dał mu do zrozumienia, żeby złożył podpis. Zygmunt relacjonował mi dalej:
- Po podpisaniu ponownie znalazłem się w celi. Duży stół, dwa stołki i twarda prycza – typowy gestapowski karcer. Jak długo będą mnie tutaj trzymać? Gdyby można było wydostać się stąd i uciec do innej strefy - angielskiej czy choćby radzieckiej…
Rano obmył nad kranem zarośniętą czarną zarostem twarz, strażnicy wnieśli mu posiłek. Po chwili usłyszał ponownie trzask zamka i w celi znalazł się jego obrońca – Stan.
- Zjedz spokojnie – powiedział  rozglądając się po celi. Smutno tu  - powiedział pod nosem. Jestem też pochodzenia polskiego. Ojciec był z Sosnowca – sztygar. Już nie żyje. Matka pochodzi z poznańskiego, poznali się we Francji.

Zygmunt jedząc posiłek bacznie się przyglądał Stanowi, który dalej przedstawił swój życiorys.
- W domu mówiliśmy po polsku. Matka jest wielką patriotką. Po ukończeniu szkoły średniej zdałem egzamin i zostałem przyjęty do Akademii Wojskowej. No dobra. – Stan zatrzymał się przy moim stołku. Opowiedziałem ci o sobie. Teraz – jak skończyłeś jeść – mów o sobie. - Nazywasz się Jan Kowalski…
Zygmunt zawahał się chwilę, co zauważył Stan.  – Czy może inaczej?
- Zygmunt Piter – odparł.
- Kiedy zmieniłeś nazwisko?
- To jest długa historia – powiedział.
- No dobrze, skąd miałeś broń i dlaczego strzeliłeś do tego policjanta – pytał Stan.
- Broń dostałem od waszych żołnierzy w pierwszym dniu wyzwolenia w obozie. Ten Niemiec to łotr, który gnębił nas w obozie i krótko przed końcem uciekł z obozu. Innych dwóch powiesiliśmy tam. Rudy Kurt zadekował się teraz w policji.

Stan wszystko skrupulatnie notował.
- Rudego Kurta wyśledzili wcześniej moi koledzy. Dowiedziałem się gdzie mieszka i co robi. Postanowiłem się zemścić.
- Słuchaj Zygmunt – powiedział Stan. Widzę, że twój przypadek i twój życiorys jest szczególnie poplątany i zawiły. Mam cię bronić, muszę więc poznać wszystkie szczegóły i cały twój życiorys. Jeżeli będziesz  wobec mnie szczery, ułatwisz mi obronę i może znajdę przyczyny i skutki tych zdarzeń, które są teraz twoim udziałem. Kiedy wyruszałem na tę wojnę, moja matka, która jest wierną Polką, prosiła mnie, abym poznał bliżej losy naszej napadniętej Polski. Jest bardzo ciekawa,  jak żyli Polacy w przedwojennej Polsce i jak doszło do ponownej napaści i okupacji. Jak widzisz, jestem niejako podwójnie zainteresowany tą sprawą.

Zygmunt ocenił Stana na swojego rówieśnika. Młody, dwudziestoparoletni przystojny blondyn. Jakże on i jego życiorys jest odmienny od mojego, pomyślał.
- Słuchaj Zygmunt! Mój szef – kapitan MP – dał mi dwa tygodnie na zebranie dowodów dla twojej obrony. Umówimy się tak: każdego dnia będę tu przychodził na jakieś trzy godziny, więcej nie mogę. Staraj się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły swoich przeżyć i wydarzeń. Postaram się wybrać z tego to, co będzie przydatne do obrony, a reszta na pewno zainteresuje moją kochaną matkę.

Po wyjściu Kropika Zygmunt został sam w swojej celi. Długo w nocy rozmyślał od czego zacząć i czy to wszystko ma sens. Zauważył, że oskarżenie interesuje obecnie tylko ten ostatni przypadek. Czy znajdą się jeszcze inne zarzuty?

Tak rozmyślając Zygmunt wrócił do tych radosnych dni, kiedy to przed bramą obozu stanął amerykański czołg. Wartownicy do ostatniej chwili, zdając sobie chyba sprawę, że zbliża się koniec ich panowania, starali się jak najdłużej utrzymywać ład i porządek. Teraz stary wachman i jedenastu pozostałych strażników karnie wyszło naprzeciw zwycięstwom. Dowódca czołgu słuchał raportu. Prawdopodobnie nie rozumiał po niemiecku – ruchem ręki wskazał, by oddali broń. Więźniowie obserwowali to wszystko przez okna baraków. Byli zamknięci i pod groźbą najwyższej kary mieli zakaz opuszczania baraków. Jednak wspólnie wyważyli drzwi…

Powitanie było radosne. Długo czekali na ten moment. Wygłodniali ściskali swoich wyzwolicieli otoczeni gromadą więźniów. Amerykanie coś im tłumaczyli, ale nie było nikogo, kto by ich rozumiał. Jeden z żołnierzy wyjął zza pasa niemieckie parabellum i chciał wręczyć go któremuś z więźniów. Zygmunt wysunął się do przodu i przyjął broń. Amerykanin wskazał na pozostałą broń zabraną strażnikom, aby więźniowie i to zabrali. Karabiny były jednak nienaładowane.
Zygmunt,  jako człowiek mocno doświadczony i obyty z bronią zrozumiał wybawców, że teraz powierzają władzę więźniom. Głębokim pokłonem podziękował Amerykanom. Czołg cofnął się i po chwili odjechał. Zdał sobie wówczas sprawę, że jako bardziej od innych doświadczony, będzie musiał jakiś czas pełnić obowiązki komendanta. Rozkazał, aby sprawniejsi przejęli karabiny, zaprowadzili strażników do wartowni i zamknęli ich tam.

Wygłodniali więźniowie – teraz już wolni – dostali się do magazynu z ziemniakami i pospiesznie ładowali je do kotłów. Zygmunt widział,  jak niektórzy jedli surowe ziemniaki. Posiadaczom karabinów nakazał szukać amunicji, która musiała być gdzieś schowana.

Po kilku godzinach, kiedy po dwudniowej głodówce ludzie się posilili, pod bramę obozu podjechały dwa ciężarowe samochody amerykańskie. Z szoferki wysiadł gruby sierżant i trochę po polsku i niemiecku powiedział:
- Mocie tu essen, znaczy żywność, choćta rozładować.

Czego tam nie było: konserwy, chleb, owoce i duże puszki z dżemem, a nawet całe połacie mięsa wołowego. Bardzo trudno było utrzymać w ryzach wygłodniałych i zabiedzonych ludzi, którzy chcieli jak najprędzej dobrać się do tych rarytasów. Udało się jednak opanować sytuację i dwunastu z karabinami przejęło dostawę do sprawiedliwego rozdziału.
Jeszcze tego dnia wieczorem, najwyraźniej uznając przywództwo  Zygmunta, przyszli do niego starsi, byli więźniowie, aby rozprawić się z najgorszymi łotrami spośród niemieckich strażników. Najgorszy z nich rudy Kurt zwiał gdzieś wcześniej. Teraz załoga wybrała tych dwóch najgorszych i bez większych ceregieli powiesiła na szubienicy, tej samej, na której strażnicy kilka dni wcześniej powiesili trzech złapanych uciekinierów. Pozostałych dziesięciu trzymano pod strażą w zamknięciu.

Zygmunt zdawał sobie sprawę z tego, że ciągle jeszcze istnieje możliwość powrotu jakiejś grupy niemieckich żołnierzy, którzy mogliby dokonać zemsty. Byli więźniowie uzbrojeni w karabiny, teraz już z amunicją, czuwali całą noc na zmianę. Najbardziej mściwy i zawzięty na strażników był stary więzień – Leon. Był najbardziej prześladowany przez oprawców i to on właśnie dokonał egzekucji tych najgorszych. Zygmunt nie miał złudzeń, że i pozostałych też by nie oszczędził.

Oprawcy wiedzieli, kim Zygmunt był naprawdę, na pewno nie przeżyłby tego obozu. Widział,  jak strażnicy za najmniejsze przewinienie bili okrutnie ludzi, głodzili i zamykali do piwnicznych kaźni. Jego też nie ominęło bicie oraz kopanie. Nie był pewny, czy  wyzwoliciele zaakceptują postępowanie byłych więźniów.

Niemal tysiąc wyzwolonych więźniów – teraz już nasyconych  - zastanawiało się co będzie dalej. Dokąd mają się udać.  Front przesunął się dalej na wschód. Nie było już słychać bliskiej artylerii. Rano od strony Rumberga nadjechały trzy samochody z żołnierzami amerykańskimi. Prowadzący dżip wjechał do środka obozu. Kilkunastu żołnierzy witało się z byłymi więźniami. Starszy rangą oficer przywitał się z Zygmuntem, a towarzyszący mu cywil przetłumaczył jego słowa:
- Jesteście teraz wolnymi ludźmi, wyzwolonymi przez U.S. Army. Armia da wam ochronę i wyżywienie. Stwórzcie sobie samorząd i czekajcie na dalsze decyzje. Przez trzy dni macie prawo rozliczyć się z różnymi przestępcami według własnego uznania – i tu wskazał na wiszących na szubienicy.
Zygmunt zrozumiał, że oficer zaakceptował ich postępowanie.
- Posiadaną broń możecie jeszcze jakiś czas zatrzymać. Wiemy, że są tutaj strażnicy. Tych zabierzemy na przesłuchania. Do czasu zorganizowania dla was obozów przejściowych DP pozostaniecie na miejscu, pod naszym nadzorem. Zostawimy wam ochronę wojskową i tłumacza, abyście się mogli z nami kontaktować.

Jak się okazało tłumaczem był Polak ze Śląska, który został wcielony do Wermachtu. Po dostaniu się do niewoli został wywieziony do Anglii. Tam douczył się swojego angielskiego i uznany za Polaka, funkcjonował jako tłumacz przy U.S. Army. Tłumacz mówiący akcentem śląskim, opowiedział, że miał propozycję przejścia do Dywizji Polskiej gen. Maczka. Jako muzyk zauważył, że ma już dość wojaczki. Czterech żołnierzy amerykańskich zaczęło przeglądać pomieszczenia, najwidoczniej w celu wybrania sobie pomieszczenia na kwaterę. Oficer kolumny zasalutował i samochody odjechały.

Tłumacz przedstawił się Zygmuntowi:
- Jestem Adam, a ty?
- Janek – odparł Zygmunt, cały czas zastanawiając się czy nie podać mu prawdziwego imienia.
Adam najwyraźniej zauważył to.
- Coś mi się widzi, że to imię nie bardzo ci leży, odparł.
- Słuchaj stary, prawda jest skomplikowana i nie czas teraz to wyjaśniać. Oficjalnie według papierów jestem Jan Kowalski.
Wszystkie te sceny przesuwały się Zygmuntowi przed oczyma jak na filmie. Tyle przeżyć, nadziei, euforii… Teraz  sytuacja jego i otoczenia były nie do pozazdroszczenia. Czyżby jego tragiczne przeżycia miały znaleźć taki epilog? Rozmyślania Zygmunta przerwał szczęk zamka. Przyszedł Stan. Zamykając za sobą drzwi powiedział:
- Mamy trzy godziny. Siadaj na stołku.

Stan wyciągnął swoje dokumenty i gruby notes. Rozejrzał się po celi i tym swoim amerykańskim akcentem powiedział:
- No, to zabieramy się do obrony, Janek. Myślę, że potrafisz być szczery, to może mieć swoją wartość. Prawdę mówiąc sam jeszcze nie wiem, jak konstruować obronę. Nie ukrywam, że twoja sytuacja jest beznadziejna. Zabójstwo policjanta na służbie to okrutny paragraf. Na początek opowiem ci coś o mnie. Moi rodzice przyjechali do Ameryki w 1922 r. z Francji. Mieli zamiar zostać tam, coś im jednak pokrzyżowało plany. Urodziłem się w 1923 r. już w Ameryce. W domu mówiliśmy tylko po polsku. Jak ci już mówiłem, ojciec był sztygarem i nawet nieźle zarabiał. Matka studiowała w Polsce polonistykę. Widzisz, bieda zawsze drążyła i rozpraszała Polaków. Ja po ukończeniu szkoły średniej zostałem w wojsku. W domu mówili do mnie Stasiek. Do mnie możesz się zwracać jak wolisz. No dobra, teraz musisz mi opowiedzieć wszystko o sobie. Ok?
Stan był szczery wobec mnie i nawet go polubiłem. Czy potrafi zrozumieć moje zawikłane losy? Czy to mi pomoże? Niech się dzieje co chce, opowiem mu wszystko. Czułem nawet potrzebę uzewnętrznienia się. Zaufałem temu człowiekowi. Był niemal moim rówieśnikiem. Stan dał mi do zrozumienia, że wiedział o tych dwóch powieszonych przez nas wachmanów, a chyba także o późniejszych moich wyczynach. W pewnym momencie powiedział, że na razie jestem tylko obciążony zabójstwem policjanta. To mnie też utwierdziło w przekonaniu, że jest mi życzliwy.

Stan patrząc mi prosto w oczy powiedział - Zacznij od tego, kiedy i gdzie się urodziłeś i jak znalazłeś się w Niemczech. Po głębokim westchnieniu zacząłem:
- Urodziłem się w 1921 roku w Opatówku koło Kalisza. - Stan mi przerwał - Gdzie to jest ? – zapytał – w Polsce?
- Tak, to jest środkowa Polska – Wielkopolska.
Mój obrońca aż się uniósł.
- Moja matka będzie zaciekawiona.
- Miałem dwoje rodzeństwa, starszy brat i starsza nieco siostra. Ojciec był masarzem, mieliśmy własny sklep. To było źródło naszego utrzymania. Opatówek był małym, kilkutysięcznym miasteczkiem. Ludność utrzymywała się z rzemiosła, z handlu oraz rolnictwa. Stara, nieczynna fabryka, kilka okazałych budynków, szkoła podstawowa i kościół, to cały pejzaż miasteczka. Zalew na rzece był zrobiony po to, aby napędzać turbinę elektryczną dla fabryki i miasta. Piękne nenufary i czysta woda były nam przyjazne. Otoczenie Opatówka to urodzajne pola i lasy, pachnące łąki. To był nasz raj na ziemi. Ludność składała się z narodowości głównie polskiej. Mieszkało tam kilkanaście rodzin pochodzenia niemieckiego oraz żydowskiego. Między społecznością nie było waśni czy zatargów. Żyliśmy w zgodnej symbiozie, ciesząc się niedawno odzyskaną wolnością. Polskość i patriotyzm były wszechobecne. Mieliśmy zorganizowane harcerstwo, do którego i ja należałem. Był Związek Strzelecki i organizacja „Sokół”. Święta religijne były wielkim przeżprzeżyciem i manifestacją regionalnego folkloru.

Kiedy ukończyłem siedmioklasową szkołę podstawową, zdałem egzamin i dostałem się do średniej szkoły ogólnokształcącej w Kaliszu. Starszy brat już pracował, a siostra pomagała rodzicom. Największym dla mnie problemem był dojazd do szkoły. Samochody i pociągi kursowały rzadko i były, jak na nasze dochody, drogie. Ojciec kupił mi za duże pieniądze nowy rower. Dojeżdżaliśmy całą grupą, co latem było nawet bardzo przyjemne. Gorzej było zimą, kiedy mróz i śnieg utrudniały jazdę. Zdarzało się, że wynajmowaliśmy zbiorowo furmanki konne lub chodziliśmy pieszo.
Stan zamknął notes, wyprostował się i powiedział:
- Na dzisiaj dosyć.

Samotny w celi przygotowałem się do jutrzejszej rozmowy. Następnego dnia Stan powrócił do mojej celi jakby w lepszym nastroju. Częstował mnie gumą do żucia i raźnie przygotowywał się do mojej relacji.
- Skończyliśmy na tym, że dojeżdżaliście do szkoły.
- Tak – powiedziałem. To były w pewnym sensie lata szczęśliwe. Dojeżdżało nas kilkunastu. Musisz sobie wyobrazić Stan, jaka tryskała z nas radość z odzyskanej po ponad stuletniej niewoli wolności. Mimo ogólnej biedy czuliśmy się szczęśliwi. Pamiętam jak często śpiewaliśmy „Myśmy przyszłością narodu”. Niewiele było młodzieży kształcącej się w szkole średniej. Czuliśmy się niejako wybrańcami losu. Wśród nich był jeden Niemiec – rudy Ernest Fichte oraz jeden Żydek, sympatyczny Samuel. Mówiliśmy mu Samek. Wśród dziewcząt była prześliczna czarnulka Ela Bąkówna. Kochałem się w niej na zabój, ale długi czas nie odczuwałem wzajemności. Pewnego razu zepsuł się jej rower, a naprawa okazała się niemożliwa. Trzeba wyło ją wziąć na ramę. Pierwszy podstawił się rudy Ernest, Ela jednak demonstracyjnie wybrała mnie. Jaki byłem wtedy szczęśliwy. Nie wiem Stan, czy znasz takie uczucie? Była tak blisko mnie, czułem jak pachniały jej włosy…Widzisz jak się roztkliwiłem?

Na ostatnim trzecim roku już było bardzo głośno o wojnie. Niemcy bezczelnie wysuwały żądania wobec Polski. Minęło zaledwie dwadzieścia lat i znów grozi nam wojna i niewola. Polska nie zdążyła jeszcze umocnić się na tyle, aby przeciwstawić się potędze Niemiec. Rząd polski liczył na pomoc zachodnich sojuszników – Francji i Anglii. Mój ojciec jako stary, doświadczony patriota, nie miał wątpliwości, że polska nie ma szans sama się obronić. Niepewny był także stosunek Sowietów do Polski.

W czerwcu 1939 roku, po uzyskaniu matury, klimat był już gorący. Miejscowi Niemcy aktywizowali się. Młodzież była systematycznie szkolona do samoobrony. Uczono nas posługiwania się bronią i sprawności fizycznej. Zauważyłem, że młodzież pochodzenia niemieckiego nie brała udziału w takich szkoleniach. Żydzi zamykali się we własnym gronie. Pachniało wojną.

Jako osiemnastolatek zakochany po uszy w mojej dziewczynie, wierzyłem że razem z sojusznikami pokonamy naszych odwiecznych wrogów. Rudy Ernest patrzył teraz na mnie jakoś wrogo. Pamiętał zapewne lanie, jakie ode mnie otrzymał, kiedy pod moją nieobecność próbował pocałować moją dziewczynę. W ogóle Niemcy stali się wredni.

Stan, spisując moje przeżycia bardzo rzadko mi przerywał. Był bardzo skupiony i ciekawy dalszego ciągu. Z jego zachowania wywnioskowałem, że jest on jednak Polakiem, którego wszystko co polskie bardzo interesuje.
- Tak więc – kontynuowałem – ludzie byli już mocno podekscytowani. Bacznie obserwowaliśmy wszystkie poczynania rządu. Obserwowaliśmy ruchy naszych wojsk. Chodziliśmy drużynami kopać rowy przeciwczołgowe przed Kaliszem. Ojciec nasz przezornie zaczął robić zapasy żywności i dawał nam lekcje, jak się należy w czasie wojny zachowywać. Pamiętam jak ludzie zbierali się przed nielicznymi odbiornikami radiowymi, aby usłyszeć najnowsze wiadomości.

Nie umiałem sobie wtedy wyobrazić, ażeby ten nasz świat młodości tak nagle mógł się zawalić. Trzeba ci wiedzieć, że każdy z moich kolegów miał, tak jakoś dla zbratania – swój pseudonim. Nikt nie zwracał się do kolegi inaczej, jak tylko ksywą: Długi, Mruk, Zup, Fan i inni. Mnie przezywano Zyga. Swoją sprawnością, energią i siłą dorobiłem się chyba przywództwa w grupie. Dla młodych ludzi, którzy szykowali się do dalszej edukacji, kapitulacja i niewola były nie do zaakceptowania.

Niestety. Pierwszego września rano, zanim dowiedzieliśmy się o wybuchu wojny, samoloty niemieckie leciały niemal bezkarnie po bezchmurnym polskim niebie, gdzieś na wschód. Pamiętam był to piątek, ale już w sobotę pokazały się kolumny uciekinierów. Wszystkie drogi były teraz zapchane furmankami i różnego rodzaju pojazdami z całym dobytkiem biednych i zestresowanych ludzi. Kolumny ciągnęły na wschód. Uciekinierzy opowiadali o okrucieństwie Niemców, którzy wspierani przez miejscowych Niemców, mordowali i palili domy. Strach był powszechny. Nasi żołnierze nie mieli możliwości poruszania się po drogach zatłoczonych uciekinierami. Pojawili się żołnierze z grup saperskich, którzy wysadzili mosty i ważniejsze przejazdy, aby opóźnić napór Niemców.

W niedzielę rano potężny huk wstrząsnął naszą miejscowością. Most na zalewie poleciał w powietrze. Szyby w najbliższym domostwach wyleciały z okien. Widok był rozpaczliwy. Spiętrzona woda na zalewie runęła w dół. Przejścia przez most nie było. Całą noc z niedzieli na poniedziałek nie spaliśmy. Ojciec nie zamierzał uciekać stąd i nam też zabronił. Tłumaczył nam przytomnie, że przed zmotoryzowanymi niemieckimi kolumnami nie potrafimy uciec. Byliśmy tyle lat pod zaborem ruskim, teraz grozi nam pruski.

Czwartego dnia wojny – był to już poniedziałek – pojawiły się pierwsze zwiady motocyklowe Niemców. Następnego dnia przybyli już saperzy naprawić wysadzony most. Potem już całe kolumny szwabów ciągnęły na wschód. Ludność pochodzenia niemieckiego witała wojska entuzjastycznie. Wystawili flagi ze swastyką. Tak zaczęła się ponowna okupacja.

Ludność polska oczekiwała, że zachodni alianci przyjdą nam z pomocą. Niestety. Pomoc nie nadchodziła. Jak się później okazało Sowieci dogadali się z Niemcami i wkroczyli do Polski od wschodu. Rozpacz i przygnębienie było powszechne. Wprowadzono godzinę policyjną. Wszystkie instytucje i urzędy zostały obsadzone przez Niemców. Szkołę zamknięto. Po kilku miesiącach aresztowano proboszcza parafii. Kościół był nieczynny. Aresztowano też wielu ważniejszych obywateli i działaczy. Mieszkańcy Opatówka pochodzenia niemieckiego, którzy dotąd byli przyjaźni, teraz stali się w większości naszymi wrogami. Rudy Ernest Fichte szalał. Wstąpił do policji. Jako dobrze znający miejscowych ludzi, prześladował nas.

Moja dziewczyna Ela mieszkała w drugim końcu miasteczka i miałem trudności kontaktowania się z moją ukochaną. Większość sklepów i zakładów polskich oraz wszystkie żydowskie zostały zamknięte. Ojciec też otrzymał zakaz prowadzenia zakładu. Żydów zaczęto gdzieś wywozić. Całe rodziny były deportowane do zbiorowych obozów. Polską młodzież wyłapywano nocami i wywożono do Niemiec na roboty przymusowe. Jak widzisz, tak wyglądał pierwszy okres niemieckiego panowania.
- No to na dzisiaj dosyć - przerwał mi Stan - mój przełożony ma dla mnie na dzisiaj jeszcze inne zadania.- Zasalutował i powiedział: - Do jutra.

Samotność w celi przygnębiała mnie. Zastanawiałem się, czy moja szczerość będzie mi pomocna, czy też zaspokoi jego ciekawość a mnie pogrąży. Niemal każdorazowo Stan pytał mnie, czy karmią mnie dobrze, czy nie mam jakichś życzeń. Co ja mogłem mieć za życzenia? Kiedyś zapytałem go, czy moi koledzy interesują się moim położeniem.
- Nawet bardzo – odpowiedział. Kilku twoich kolegów było już dwukrotnie u mojego dowódcy. Muszę ci powiedzieć, a tutaj wiem to tylko ja, że major, mimo że nie mówi po polsku, też ma polskie korzenie. Nie sądzę, żeby chciał ciebie szczegółowo dołować. Twoja sprawa jest jednak głośna i zamazać już się tego nie da.

Pamiętam teraz, że Stan kilka razy mi przerywał, prosząc o wyjaśnienie lub uszczegółowienie pewnych faktów. Tłumaczył mi też, ile okupacyjne władze amerykańskie mają teraz pracy przy wyłapywaniu wojennych przestępców. Gestapowcy i esesmani kryją się wśród zwykłych niewolników. Powiedział mi, że w tej mierze mają obowiązek współpracy z Sowietami.
Dzisiaj po śniadaniu, oczekując na obronę, zbierałem do kupy moje obserwacje na temat Stana. Młody, przystojny blondyn, o podobnym do mojego wieku, był bardzo sympatycznym człowiekiem. Jakże inaczej niż moje potoczyło się jego życie…  Czy potrafi mnie wybronić? Przyłapałem się na tym, że wprost tęsknię za nim. Kiedy ostatnio wychodził, powiedział mi na pożegnanie – cześć Zyga. Taki sympatyczny gest z jego strony.

Mój obrońca przyszedł nieco później niż zwykle.
- Przyjechali do nas Rosjanie, też szukają przestępców wojennych. Wyobraź sobie, jeden z nich mówił po polsku. Jakoś dziwnie, ale szło się dogadać. Zostawili w dowództwie jakieś dokumenty.
Stan przyniósł mi tym razem czekoladę i pomarańcze. Co za luksus. Wyjmując swój notes Stan zapytał:
- Jesteś wierzący w Boga?
- Wszyscy chodziliśmy do kościoła. Za młodu byłem nawet ministrantem. Wojna jak widzisz zniszczyła te wartości. Widziałem na paskach żołnierzy niemieckich, że mieli napis „Got mit uns”. Ty rozumiesz po niemiecku?
- Trochę, odparł Stan. Jak wiesz mój ojciec pochodził ze Śląska. Tam wielu mówiło po niemiecku.
- Ci sami żołnierze – kontynuowałem – potrafili mordować nawet małe dzieci. Bliżej im chyba do diabła niż do Boga.
- Widzisz Zyga, moja matka jest bardzo wierząca. Jestem jedynakiem i matka chce widzieć we mnie swoje odbicie…
- Mów teraz o sobie – powiedział Stan.
- Moje nieszczęścia zaczęły się od tego, kiedy wracałem późnym wieczorem od mojej dziewczyny. Na moście napadło mnie trzech szwabów. Rozpoznałem tylko rudego Fichsta. Uzbrojeni byli w pały i bykowiec i bez żadnych uprzedzeń zaczęli mnie okładać. Początkowo oberwałem solidnie, ale udało mi się wyrwać jednemu jego pałę i goniąc ich lałem gdzie popadnie. Najwięcej oberwał ten rudy. Kiedy wróciłem do domu zdyszany i zbity, uświadomiłem sobie, że moja sytuacja jest teraz przykra. Będą mnie poszukiwali. Nic nie mówiąc rodzicom, ukrywałem się kilkanaście dni. Kiedy, jak mi się zdawało, sprawa ucichła, wróciłem w pobliże domu i spałem na strychu u sąsiadów. Najwidoczniej śledzili mnie, bo tam właśnie zrobili na mnie zasadzkę. Kilkunastu żandarmów i cywilnych Niemców otoczyło mnie tak, że nie miałem najmniejszej szansy uciec. Zbili mnie okrutnie i założyli kajdanki.

Żandarmeria mieściła się, po aresztowaniu proboszcza, na plebanii. Rano przewieziono mnie do kaliskiego więzienia. Więzienie było przepełnione. Niemal każdej nocy wywoływano poszczególnych więźniów i wywożono ich na stracenie lub do większych obozów koncentracyjnych. Moi współwięźniowie, po wymianie zdań, nie rokowali nic dobrego. Terror Niemców był szaleńczy.

W celi w której siedziałem były tylko dwie prycze a więźniów czternastu. Nie było mowy o spaniu. Kiedy wieźli mnie skutego do tego więzienia, widziałem po drodze plakaty na słupach. Na tle zrujnowanych miast napis „Cóżeś uczyniła Anglio?”. Napaść, zbrodnie i terror przypisywali teraz Anglii.

Trzeciego dnia wywołano mnie z celi. Na korytarzu nałożyli ponownie kajdanki. Myślałem, że wywiozą mnie wprost do pobliskiego lasu winiarskiego, gdzie jak wiedzieliśmy, rozstrzeliwują więźniów. Zostałem jednak doprowadzony do jakiegoś grubego szwaba, widocznie sędziego. Po kilkunastu minutach odczytano mi wyrok w imieniu Rzeszy:
-Za napad na funkcjonariuszy jesteś skazany na pięć lat obozu pracy.
-Zabrać go -  rozkazał.

Na dziedzińcu więzienia stał samochód – buda, gdzie załadowano mnie z kilkunastoma innymi więźniami. Razem z nimi siedziało dwóch uzbrojonych gestapowców. Po drodze, która trwała kilka godzin, zakratowana kibitka zatrzymała się jeszcze trzykrotnie. Teraz było nas już pełno. Dwaj uzbrojeni w automaty Niemcy byli cały czas czujni. Wszyscy byliśmy skuci kajdankami i dodatkowo połączeni wspólnym łańcuchem. Nie mieliśmy pojęcia dokąd jedziemy. Rozmowy były wykluczone. Gestapowcy też nie rozmawiali ze sobą.

Było już późne popołudnie, kiedy samochód się zatrzymał. Kierowca pokazał przed bramą jakieś papiery i po chwili ruszyliśmy na krótko dalej. Kiedy samochód się zatrzymał, gestapowcy otworzyli drzwi i głośno rycząc wyciągnęli nas z budy. Zdjęto nam łańcuch i kajdanki. Byliśmy w jakimś obozie. Baraki, druty kolczaste wokół nie rokowały nic dobrego. Wyprowadzono nas do zbiorowego ustępu. Wszyscy chętnie skorzystaliśmy z tego przybytku. Teraz zaprowadzono nas do baraku komendy, gdzie zmuszono nas do rozebrania się do naga. Odzież była dokładnie przeszukana. Rosły Niemiec powiedział mocno śląskim akcentem: -
- Jesteście więźniami obozu Birkenau, jeżeli będziecie posłuszni, potraktujemy was właściwie…

Odebrano nam ubrania. W zamian dostaliśmy pasiaki. Ogolono nam głowy. Wartownik wyprowadził nas na zewnątrz, cały czas pomagali mu więźniowie funkcyjni. Starszy więzień z opaską na ramieniu, po postawieniu w szereg i odliczeniu, zaprowadził nas do baraku. Dał nam blaszane miski i po łyżce i wskazał, które prycze będą nasze.

Minął już chyba tydzień jak siedzę w tej obskurnej celi. Stan przyniósł mi słowniczek polsko-angielski. Parę słów się nauczyłem Nie było jednak tutaj klimatu do nauki. Ciągle rozmyślałem, w jaki sposób teraz zażywają wolności moi koledzy i inni ludzie. Nie mogłem uwolnić się od rozmyślań, jak się to wszystko skończy.

Stan stawił się dzisiaj punktualnie. Nie miałem własnego zegarka, ale pokaźny zegarek na ręce mojego obrońcy był w zasięgu wzroku. Zapytałem go, czy jego dowódca interesuje się postępem śledztwa i przygotowywanej obrony.
- Oczywiście – potwierdził. Wszystko jest pod kontrolą. Przypomniałem Stanowi, że minął już tydzień, a ja mam mu jeszcze tyle do przekazania.
- Zastanawiam się – mówię – czy nie streszczać się.
- Nie możemy iść na żadne skróty – odpowiedział Stan. Musisz być w swych relacjach systematyczny i prawdziwy. To już chyba ustaliliśmy. Mów dalej po kolei. Jak się wydostałeś z obozu? Czy był to Auschwitz – zapytał?
- Myślę, że w tym czasie jeszcze nie, obóz był w stanie rozbudowy. Później stał się jednak częścią Auschwitz. Teraz zostałem przydzielony do grupy porządkowej. Razem z innymi współwięźniami strażnik wyprowadził nas na zewnątrz obozu do lasku brzezinowego. Ręcznymi piłami ścinaliśmy gałęzie na miotły. Do obozu ciągnęliśmy załadowane wózki.
Pamiętam jak wspinaliśmy się na drzewa jak małpy. Tam byliśmy dalej od uzbrojonego gestapowca.

Mój kolega „od gałęzi” był Ślązakiem. Odmówił pójścia do Wermachtu. Czuł się Polakiem. To wystarczyło, aby znaleźć się w obozie. Mówił nawet po niemiecku. Udając, że nic nie rozumie – często podsłuchiwał wachmanów. Nie miałem złudzeń, że uzbrojony strażnik śledził każdy nasz ruch uważnie. Automat, pistolet, u boku także bagnet, studziły moje zamiary.

Minęły już prawie trzy miesiące pobytu w więzieniu. Poznałem wielu kolegów współwięźniów. Znałem wszystkie rygory obozowe. Wiedzieliśmy, którzy gestapowcy byli najgroźniejsi i jak ich unikać. Obóz ciągle się rozrastał. Krematorium już dymiło…

Pewnej nocy mój kolega „od gałęzi”, powiedział mi w największej tajemnicy:
- Słuchaj Zyga, dowiedziałem się od tego wysokiego strażnika, który też pochodzi ze Śląska, że za kilka dni obaj zostaniemy przeniesieni do pracy przy krematorium.
- Czy tam będzie gorzej, spytałem?
- Chłopie, to jest wykończalnia. Nikogo nie trzymają tam dłużej niż trzy miesiące, a potem przez komin, kapujesz?
Ciarki przeszły mi po skórze.
- Co możemy zrobić – zapytałem.
- Próbujemy uciekać. Nie mamy już teraz żadnego wyboru. Ty jesteś taki odważny, wymyśl coś.

Romek, bo tak mu było na imię, uprzedził mnie, że jest wielkim tchórzem. Dał mi jednak do zrozumienia, że gotów jest mi pomóc, ile będzie mógł.  Zgadzałem się z moim kolegą, musimy stąd uciekać. Jak zginąć, to już lepiej w ucieczce. Obmyśliłem, jak tego dokonać. Kilka dni wcześniej znalazłem gwóźdź długi jak ołówek. Teraz zastanawiałem się, jak z tego zrobić oręż. Po namyśle gwóźdź tak wyprofilowałem, aby mieścił się w rękojeści piłki. Taka skrytka umożliwiła mi wyniesienie go na zewnątrz.

Umówiliśmy się z Romkiem, że kiedy wachman podejdzie blisko drzewa któregoś z nas, to ten skoczy na niego, a drugi przyjdzie mu z pomocą. Ważne było, który szwab tym razem będzie nam towarzyszył. Tak się złożyło, że eskortował nas rosły Hans – tak przynajmniej na niego mówiliśmy. Byłem bardzo podekscytowany, ale i zdeterminowany. Wycieczka po gałęzie trwała zwykle jakieś trzy godziny. To musiało wystarczyć, aby naciąć i naładować pełną dwukółkę. Siedząc na drzewie oczekiwałem na właściwy moment. Gwóźdź trzymałem za paskiem spodni, wcześniej wyostrzyłem go jak mogłem.

Kiedy ścięte gałęzie leżały pod drzewem, tworząc już znaczną pryzmę, Hans szczęśliwie postanowił usiąść sobie i zapalić papierosa. Automat położył obok.
-Teraz, albo nigdy – postanowiłem.

Ustawiłem się w możliwie najlepszej pozycji i z gwoździem w ręku, wskoczyłem wprost na głowę Hansa. Wysokość kilku metrów z jakiej skoczyłem dała mi chwilową przewagę. Zdążyłem już zadać przeciwnikowi kilka ciosów gwoździem. Gestapowiec był mocno zaskoczony ale silny, chyba trzydziestolatek, zaczął się bronić. Tarzaliśmy się w gałęziach zmieniając pozycję i zadając sobie wzajemnie ciosy. Biłem gwoździem raz po raz gdzie popadło.

Hans nie mógł sięgnąć po broń. Swoją lewą ręką trzymałem jego prawą, aby nie mógł sięgnąć po pas. Krew tryskała na mnie po każdym ciosie. Miałem nadzieję, że teraz przyjdzie mi z pomocą Romek. Nie doczekałem się wsparcia. Zdany tylko na siebie walczyłem o życie.

Czułem jak z każdą chwilą szwab słabnie. Ja też byłem skrajnie wyczerpany. Kiedy już gestapowiec opuścił ręce, uderzyłem go z całych sił gwoździem w krtań. Krew trysnęła mi na twarz. Niemiec zacharczał i zaczął rzucać nogami. Wiedziałem, że się kończy. Zbroczony krwią zacząłem pędzić przed siebie, jak najdalej od tego miejsca i obozu. Romek jako Ślązak wiedział, że w pobliżu płynie strumień i to miał być nasz ratunek przed pogonią z psami. Istotnie biegnąc z orientacją na zachód, natrafiłem na ten strumień.

Jakie było moje zdziwienie, kiedy przed sobą spostrzegłem Romka. Był tak zmęczony i wystraszony, że nie mógł wymówić do mnie słowa. Miałem przy sobie broń, którą zabrałem Hansowi. Ze złości, że zwiał chciałem go uderzyć kolbą. Widząc jednak błagalną minę pociągnąłem do za sobą. Uciekaliśmy teraz wzdłuż strumienia, idąc często środkiem wody, która nie była głęboka. Zdawaliśmy sobie sprawę, że po upływie kilku godzin zacznie się alarm. Wiedzieliśmy już jak potrafili likwidować ucieczki. Uciekinierów bito, a następnie wieszano.
- Nic do stracenia – myślałem. Uciekać jak najdalej, a w razie pogoni będę się bronił do ostatka.  
Po godzinie takiej ucieczki znaleźliśmy się przy jakichś domostwach. Romek, nie mając już sił, zamierzał ukryć się gdzieś w tych opłotkach. Oceniłem, że większą szansę będziemy mieli uciekając w pojedynkę. Wiedziałem, że mój kolega jest skrajnie wyczerpany fizycznie i psychicznie. Postanowiłem, że się rozdzielimy. Klepnąłem Romka w ramię i ruszyłem po prostu przed siebie, byle dalej od obozu.

Liczyłem, że zdążyłem już przebyć około 10 kilometrów, gdy zobaczyłem na torze jakieś wagony towarowe i dobijającą do nich lokomotywę. Byłem gdzieś na bocznicy małej stacji. Bez namysłu skoczyłem na ostatni wagon, jak się okazało, napełniony burakami cukrowymi. W pobliżu nie zauważyłem ludzi. Byłem pełen nadziei, że nikt mnie nie widział.
Skrajnie wyczerpany wtuliłem się w kąt wagonu, przykrywając się burakami. Po chwili poczułem uderzenie lokomotywy, co było znakiem połączenia. Pociąg składał się kilkunastu wagonów. Zastanawiałem się czy obsługa jest polska, czy niemiecka i dokąd pojedzie. Wyboru nie miałem. Dalsza ucieczka pieszo była bardziej niebezpieczna. Po chwili pociąg dając znak gwizdem ruszył.
– Dokąd jadę, czy mi się uda?
Nie umiem powiedzieć, czy ze zmęczenia, czy ze strachu – zasnąłem.

Nie wiem jak długo jechałem i gdzie byłem. Było ciemno. Pociąg stał teraz gdzieś na bocznicy. Dalekie niebieski światła sygnalizowały stację. Ostrożnie wystawiłem głowę, aby rozejrzeć się w terenie. Słyszałem jak jadący rowerami ludzie rozmawiali po niemiecku. W pobliżu zauważyłem budynek nastawni, czy wartowni. Musiałem się zorientować, gdzie jestem i jak postąpić dalej. Noc mi sprzyjała. Zeskoczyłem z wagonu i ostrożnie podchodziłem pod budynek.
Metalowe drzwi nie były zamknięte. Schody prowadziły na górę. Miałem nadzieję, że może spotkam Polaka i otrzymam jakąś pomoc. Trzymałem w pogotowiu swoje parabellum z pełnym magazynkiem. Pamiętam, jak przed wojną uczono nas posługiwać się różnymi typami broni, w tym podobnymi do mojej.

Wszedłem jak najciszej na górę. Za stołem siedział mężczyzna ubrany w ciemny mundur. Oceniłem, że był to Bahnschuz. Karabin wisiał na wieszaku. Starszy człowiek przyglądał mi się chwilę, po czym krzyknął: heftlinge! I próbował sięgnąć po karabin.

Nie miałem wyboru. Jeden strzał z bliskiej odległości uciszył go. Wiedziałem, że nikt nie usłyszał strzału. Podchodząc pod ten budynek bacznie obserwowałem otoczenie. Nie zauważyłem nikogo. Spokojnie obejrzałem pomieszczenie. Na ścianie wisiały mapy kolejowe. Stacyjka, na której się znajdowałem zakreślona została kółkiem. Byłem jakieś 80 km od Oświęcimia. W metalowej szafie wisiał płaszcz przeciwdeszczowy i stały gumowe buty. Znalazłem też starą kurtkę. Szybko zrzuciłem swoje zaplamione odzienie i wlazłem w nową zdobycz. Na głowę założyłem czarną furażerkę, która była nakryciem Bahnschuza. Moje ubranie wyrzuciłem na zewnątrz i ukryłem je. Wróciłem na górę szukając jakiegoś pożywienia.

Zadzwonił telefon, po krótkim namyśle podniosłem słuchawkę, usłyszałem: (zrozumiałem tyle po niemiecku), że pociąg towarowy z węglem do Opola zatrzyma się w celu uzupełnienia wody. Po krótkim czasie pociąg podjechał pod punkt poboru wody. Maszynista sprawnie kierował rurę wodną do składu.
Bez namysłu, ostrożnie jak tylko mogłem, dostałem się do jednego z wagonów. Po dłuższym postoju pociąg ruszył. Wiedziałem, że po jakimś czasie zauważą nieobecność Bahnschuza. Ciało ukryłem w ubikacji, najpóźniej rano przecież go znajdą.

Przerwałem opowiadanie. Stan szykował się do wyjścia. Kiedy wychodził zauważyłem, że na korytarzu dwóch strażników trzymało wartę. Samotność w celi dokuczała mi najbardziej. Oczami wyobraźni widziałem sąd i skazanie na długie więzienie. Mój obrońca nie miał złudzeń, że za takie wykroczenia jest „mocny paragraf”. Niech się to wszystko już raz skończy, niepewność i oczekiwanie jest najgorsze.

Wiedziałem już przez znajomych, że moi rodzice i siostra zostali przewiezieni do Oświęcimia i tam za moją ucieczkę – straceni. Został mi tylko brat. Czy jednak potrafi mi wybaczyć mój czyn? Kiedy uda mi się wrócić do domu? Nie miałem żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym.

Jedynym łącznikiem był dla mnie Stan.
- Jechaliśmy według mojej orientacji jakieś trzy godziny, gdy pociąg gwiżdżąc zatrzymał się przed semaforem. Bez namysłu zeskoczyłem z wagonu aby dalej pójść pieszo. Chciałem jak najszybciej ostrzec rodzinę o grożącym im niebezpieczeństwie. Gumowe buty dużych rozmiarów nie były wygodne w marszu. Szedłem teraz bocznymi drogami, kierując się intuicyjnie na północny-wschód. Byłem głodny i spragniony. Nad ranem, kiedy już było dostatecznie widno, dotarłem do jakichś ogrodowych zabudowań. Między żywopłotem stał mały drewniany budynek. Był to – jak się okazało – magazyn i skład warzyw i narzędzi. Nie miałem większych trudności z otwarciem drzwi. W środku zastałem hałdy cebuli, marchwi i buraków. Znalazłem też słoiki z marynowaną dynia. Posiliłem się do woli. Teraz zmorzył mnie sen. Ułożyłem się na stercie worków i zasnąłem.

Obudził mnie furkot furmanki i parskanie koni. Usłyszałem rozmowę i po chwili w drzwiach stanął gruby farmer. Krzyknął zdumiony:
- Wer bis du, Anke kom hier. Patrząc na mnie z pode łba zamierzał uderzyć mnie trzymanym w ręku biczyskiem. Widząc w mojej dłoni rewolwer zaczął krzyczeć: „hilfe!”   

Nie miałem wyboru. Uciszyłem oboje. Ciała przykryłem łęcinami. Rozglądałem się wokół, ale nie zauważyłem nikogo. Ubrany w kapelusz farmera wsiadłem na furmankę. Konie spłoszone strzałami udało mi się uciszyć i powoli, kierując się na wschód, odjechałem. Konie jechały truchtem i po dłuższym czasie dojechałem do brukowanej kostką drogi. Na skrzyżowaniu był drogowskaz. Wybrałem kierunek Kluczbork. Wiedziałem teraz, że obrałem właściwy kierunek.

Ruch na drodze był słaby. Nikt na mnie nie zwracał uwagi. Widocznie wyglądałem normalnie. Konie najwyraźniej zmęczone – zwolniły. Liczyłem, że ujechałem tak około 20 km. Przy drodze był duży zajazd. Stało kilka rowerów przed knajpą. Na zewnątrz nie widziałem nikogo. Zjechałem furmanką na plac, zawiązałem lejce i ostrożnie podszedłem do stojących rowerów. Widząc, że nikt nie obserwuje, wsiadłem na rower i pospiesznie odjechałem. Po kilku przejechanych kilometrach, wjechałem w las, aby odpocząć. Z ukrycia obserwowałem drogę, ale żadnej pogoni nie zauważyłem. Po odpoczynku jechałem dalej, pedałując jak tylko mogłem. Rower był niezawodny. Jechałem tak aż do zmroku. Droga prowadziła cały czas przez lasy. Oceniałem, że powinienem już być na terenach polskich. Liczyłem, że tam będę miał większe szanse. Zmęczony wjechałem w las. Przy dukcie leżały pryzmy suchych gałęzi. Rower schowałem w żółtych już paprociach. Robiło się ciemno. Przygotowałem sobie legowisko w pryzmie gałęzi i zmęczony zasnąłem. Skostniały obudziłem się rano, długo biegałem po dukcie, aby się rozgrzać i ruszyć dalej. Od strony szosy usłyszałem dudnienie traktora. Schowałem się w paprocie i obserwowałem dukt. Byłem brudny, zarośnięty i zamarznięty. Po dukcie jechał wolno traktor, ciągnąc dużą przyczepę.   

Trzech ludzi, w tym jeden w mundurze leśnika, zatrzymało się przy pryzmie drewna. Słyszałem, że rozmawiają po polsku. Tak więc jestem w Polsce. Po chwili zastanowienia postanowiłem porozmawiać z nimi, zapytać o drogę i położenie. Liczyłem, że Polacy pomogą mi. Leśni pracownicy bacznie mi się przyglądali. Leśnik przytomnie ocenił mnie i bez żadnych wstępów powiedział:
- Uciekasz? Potwierdziłem.
- Dokąd chcesz iść – zapytał.
- Nie wiem nawet gdzie teraz jestem.
- To są okolice Oleśnicy.
- Chciałem się dostać w pobliże Kalisza, daleko to jeszcze?
Leśnik chwilę się zamyślił i kazał mi zaczekać, aż załadują przyczepę.
- W tym stanie nie możesz się pokazać na drodze. Jeżdżą tędy często Niemcy. Jesteś piechotą? – zapytał.  
- Nie, mam rower.
- Czekaj tu na mnie, zawieziemy ładunek i przyjdą po ciebie.

Czas się dłużył. Upłynęło chyba klika godzin, gdy z daleka (przezornie ukrywałem się w krzakach) – zobaczyłem swojego leśnika na rowerze.
- Ostrożny jesteś – powiedział. - To dobrze. Przywiozłem ci przyrządy do golenia. Teraz jednak siadaj i zjedz coś. Na pewno jesteś głodny.

Przywiózł mi kanapki i butelkę z herbatą. Jadłem łapczywie. Leśnik tłumaczył mi:
- Pojedziemy do tartaku, jakieś trzy kilometry. Tam pracownicy naładują na przyczepę szweje kolejowe i pojadą do Ostrowa Wlkp. Pojedziesz z nimi jako ładowacz. Damy ci ubranie robocze. Dalej musisz sobie radzić sam. Rowerem będziesz musiał jechać bocznymi drogami.

Po posiłku, który mnie bardzo wzmocnił, jechaliśmy drogami do wspomnianego tartaku. Nie poznałem nazwiska tego leśnika, ale wiem, że musiał być odważnym i uczciwym człowiekiem. Nie zadawał zbędnych pytań. Raz tylko zapytał:
- Uciekłeś z więzienia, czy z niewoli?
- Z więzienia - odparłem.

Przyczepa była już załadowana. Podłączono ciągnik. Robotnicy podali mi ubranie robocze i kazali się przebrać. Pracownicy byli najwyraźniej o wszystkim poinformowani, bo bez pytań wsiedliśmy na przyczepę i ruszyliśmy w drogę. Rower jechał ze mną. Po drodze mijaliśmy wojskowych i żandarmów. Nikt jednak nie zatrzymał nas. Przed Ostrowem traktor się zatrzymał. Pracownicy poinformowali mnie, którędy mam jechać i pożegnali mnie.

Jechałem bardzo ostrożnie. Po kilku godzinach, okrężną drogą, dotarłem wieczorem do Cieni Trzeciej, w pobliżu Opatówka. Miałem tam swojego kolegę jeszcze ze szkoły podstawowej. Kiedy zapukałem do jego drzwi, zaskoczenie było ogromne. Stefan myślał, że już nie żyję. Był to czwarty dzień ucieczki.
- Słuchaj Stefan, musisz niezwłocznie powiadomić dyskretnie moich rodziców, że uciekłem z obozu i grozi im niebezpieczeństwo aresztowania. Muszą się gdzieś ukryć.

Stefan wyruszył natychmiast, biorąc dla kamuflażu parę królików, co było jeszcze dozwolone. Do Opatówka były tylko dwa kilometry. Czekałem niecierpliwie. Po powrocie kolegi miałem już pełny obraz. Okazało się, że dom nasz jest już pod obserwacją. Rodzice domyślali się, że to chodzi o mnie. Ojciec podziękował mi za ostrzeżenie. Nie miał jednak zamiaru ukrywać się. To mnie najbardziej zmartwiło.

Rodzina radziła, abym przedostał się do Generalnej Guberni. Musiałem wyjaśnić Stanowi, co to był za twór, że to taki protektorat. Wiedziałem, że tam zamieszkują moi krewni ze strony matki.
Decyzję ojca uznałem za rozsądną. Kusiło mnie, aby przed dalszą podróżą rozprawić się z wrednym Fichtem. Mój przyjaciel jednak stanowczo mi odradził.
- Ernest jest teraz żandarmem – powiedział - odwet mógłby być okrutny.

Mój przyjaciel dla bezpieczeństwa przygotował mi nocleg w stogu słomy, który stał w pobliżu najładniejszego zakątka Opatówka – Wądołów. Noc była gwieździsta, postanowiłem obejrzeć te najmilsze mi miejsca. Tyle wspomnień się z nimi wiąże, wycieczek, ognisk i pierwszych randek… Musiałem się liczyć, iż mogę więcej już nie zobaczyć tych stron.

Rano Stefan obudził mnie i zapewnił, że w pobliżu nie widać Niemców. Na drogę przyjaciel wyposażył mnie w prowiant. Rolnikom w tym czasie było lżej, jeżeli chodzi o żywność, chociaż i tak konieczne były obowiązkowe dostawy. Uściskaliśmy się serdecznie. Poprosiłem go, aby w miarę możliwości pomagał moim rodzicom.

Ruszyłem w dalszą drogę znanymi mi, początkowo bocznymi, drogami. Rozmyślałem, co będzie z moimi rodzicami i rodzeństwem jeżeli się nie ukryją. Wiedziałem, że brat mój, pracujący teraz na poczcie, utrzymuje całą rodzinę, bo ojciec jest bez pracy. Jechałem unikając ważniejszych dróg. Życzliwi ludzie wskazywali mi drogę. Po przebyciu ok. 50 km przespałem się trochę w krzakach, aby dalej przemieszczać się nocą. Przez rzekę Wartę przejechałem w okolicach Wąsocza. Na szczęście drewniany most nie był strzeżony przez Niemców. Miejscowy rolnik poinformował mnie, jak kierować się w stronę granicy i gdzie najłatwiej przedostać się do Generalnej Guberni. Miały to być okolice miejscowości Przebór.

Jadąc nocą po raz pierwszy natknąłem się na policyjny patrol, poruszający się rowerami w przeciwnym kierunku. Próbowali mnie zatrzymać, ale ciemna noc umożliwiła mi ucieczkę. Któryś żandarm wystrzelił w moim kierunku. Słyszałem gwizd kuli…

Rano nad Pilicą zauważyłem chłopca pędzącego krowy na jesienne pastwisko. Chłopiec ten wskazał mi bród. Rozebrany do połowy przeszedłem przez zimną wodę na drugi brzeg. Malec ostrzegł mnie, że w tych okolicach chodzą niemieckie patrole. Radził mi, abym przeczekał do nocy. Byłem także poinformowany przez niego, jak dalej pójść. Odniosłem wrażenie, że ten chłopiec nie pierwszy raz udzielał takich wskazówek, że jest to także mały żołnierz podziemia.

Wiedziałem, że jestem już w Generalnej Guberni. Ludzie byli wynędzniali i jacyś zagonieni, jakby odmiennie aktywni niż w naszych stronach. Policjant w granatowym mundurze przyglądał mi się, ale nie zatrzymał. Do Wierzbnicy pod Radomiem dotarłem wieczorem. Uzyskane informacje od przechodniów były cenne.

Rodzina moja była znana w okolicy. Teraz zajmowali się handlem. Powitanie było serdeczne. Ciotki mojej do tej pory nie odwiedziłem. Kiedy opowiedziałem im swoją historię byli bardzo zaszokowani. Wuj nie miał wątpliwości. Jeżeli rodzina nie ukryje się, to ci bandyci ich wymordują.
- Musimy być przygotowani na najgorsze. Twoją obecność musimy ukryć – powiedział.
Wujek, zaskoczony moją wizytą, dał mi do zrozumienia, że dłużej nie będę mógł u nich pozostać.
- Widzisz – tłumaczył – tutaj wszyscy się znają. Niestety Niemcy mają swoje wtyczki, szukają ukrytych Żydów. Ty, jako rasowy brunet, możesz przypominać wyglądem Żyda i każdy Niemiec będzie cię legitymował. Nietrudno sobie wyobrazić jakby się to skończyło. Postaramy się znaleźć ci na jakiś czas kryjówkę. Czy ty masz jakiejś papiery? – zapytał.
- Nie, nie mam. Wszystko zabrali mi w obozie.
- Wygląda na to, że oni mają twoje zdjęcie i będziesz poszukiwany przez gestapo. Wobec tego – powiedział wuj – zaczniemy od dokumentów. Masz jakieś pieniądze ? – zapytał.
- Tylko 100 marek, które dał mi mój przyjaciel.
- Dokumenty są bardzo drogie. Coś musimy poradzić.
- Mam jeszcze to, wskazałem swoją dziewiątkę. Wujek aż drgnął.
- To jest u nas bardzo chodliwy materiał. Musisz to zostawić.

Późnym wieczorem ciotka zaprowadziła mnie do swoich znajomych, mieszkających kilka ulic dalej. Moi nowi opiekunowie widocznie byli już o wszystkim poinformowani, bo bez zbędnych pytań wskazali mi pokoik na strychu. Syn gospodarzy, wyglądający na mojego rówieśnika, pokazał mi dodatkowy schowek. Przesunięta w ścianie deska umożliwiła wczołganie się w wąską szczelinę między dachem a pokojem.
- To możesz wykorzystać gdyby przyszli Niemcy. Granatowych się nie bój. Co zamierzasz robić dalej? – zapytał.
- Chciałem się gdzieś zadekować, aby później dalej ten gad tępić.
- Widzisz my musimy tutaj działać bardzo roztropnie. Szwaby potrafią w odwecie zabić za jednego swojego stu naszych. Jak się zapewne domyślasz, ja też nie jestem bezczynny. Ale decyzje podejmuje ktoś inny.

Jurek – bo tak na imię miał syn gospodarzy – był dobrze zbudowanym blondynem. Zauważyłem, że często wychodził gdzieś nocą. Jurek po jakimś czasie uprzedził mnie, że przyjdzie tu fotograf, aby zrobić mi zdjęcie do tzw. Kenkarty.
- Musisz być porządnie ogolony i ubrany. Dam ci swoją marynarkę.

Polubiliśmy się z Jurkiem. Zgodnie z zapowiedzią fotograf zrobił mi zdjęcie do dowodu osobistego, a po kilku dniach otrzymałem nową Kenkartę. Nazywałem się teraz Jan Kowalski, syn Józefa i Haliny, urodzony w 1921 r. we wsi Żytłocze.
- Ta miejscowość jest teraz pod okupacją sowiecką. Tego musisz się nauczyć na pamięć jak pacierza. Papiery są kosztowne, ale pewne. Twoja rodzina bardzo ci pomogła.
Jednego dnia Jurek powiedział:
- Umówiłem cię z naszym dowódcą. Jesteśmy bardzo ostrożni, ale ciebie nie musimy sprawdzać.
Dowódca okazał się młodym jeszcze człowiekiem, ubranym po cywilnemu. Już na pierwszy rzut oka wyglądał na wojskowego. Podał mi rękę, ale się nie przedstawił. Kilka chwil bacznie mi się przyglądał, by bez większych wstępów powiedzieć:
- Nam potrzeba tutaj ludzi odważnych i zdeterminowanych. Praca w konspiracji wymaga wielkiej czujności oraz nie rzucających się w oczy postaci. Nie będzie ci przykro jak powiem bez ogródek, że jesteś bardziej podobny do Żyda, niż do Polaka. Teraz kiedy szwaby wściekle wyłapują Żydów nie możemy ryzykować. Chcę ci dać jedyną w tej sytuacji rozsądną radę. Z tymi papierami musisz wyjechać na ochotnika do pracy do Niemiec. Tam przestaną cię poszukiwać. Wiem, że to może być dla ciebie bolesne, ale jeżeli chcesz się zadekować, to nie widzę lepszego rozwiązania. Wcześniej czy później gestapo dostanie twoje namiary i tutaj nie mógłbyś się pokazać na ulicy. Pośpiech jest wskazany. Mamy swoich ludzi w Arbeitsamcie, postaramy się, abyś trafił do dobrego transportu. Nie pokazuj się ludziom i czekaj na dalsze instrukcje. Na pożegnanie powiedz nam, jakie warunki panowały w tym Birkenau. Kogo tam umieszczali i jak traktują więźniów.

Po wyczerpującym temat wyjaśnieniu pożegnałem się z tym ciekawym człowiekiem. Teraz podał mi rękę i powiedział:
- Życzę ci … Janek szczęśliwego powrotu do wolnej Polski. Pamiętaj, że najważniejsze, to przetrwać. Na zemstę przyjdzie jeszcze czas, teraz zachowuj się rozsądnie.

Po kilku dniach Jurek przyniósł mi wezwanie do stawienia się w Urzędzie Pracy. Zostałem pouczony, ażebym udawał uciekiniera ze strefy radzieckiej i jako niezamieszkały pod stałym adresem chciałbym służyć w Wielkiej Rzeszy. W poczekalni urzędu siedziało już kilkoro ochotników. Urzędnicy byli umiarkowanie uprzejmi. Zabrano nam dokumenty i kazano czekać na spełnienie formalności. Po dłuższym czasie polskojęzyczny Niemiec zaprowadził nas do magazynu, gdzie otrzymaliśmy prowiant na podróż. Następnie podpisaliśmy jakieś wypełnione już ankiety. Pobrano nam odciski palców i wręczono dokumenty, skierowania do pracy oraz bilety kolejowe do miejsca zatrudnienia.   Okazało się, że nie wszyscy jechaliśmy w jedno miejsce. Każdy z nas otrzymał na drogę po 20 marek. Zostałem pouczony gdzie i jakim pociągiem mam jechać.

Przed odjazdem pożegnałem się z moimi gospodarzami oraz z rodziną. Tak oto Jan Kowalski wsiadł do pociągu osobowego drugiej klasy, jako ochotniczy pracownik dla Wielkiej Rzeszy. Na stacji wyjazdowej długo tłumaczono mi jaką trasą mam jechać i gdzie będą przesiadki. Spisałem to sobie na kartce.
Pociąg wlókł się powoli, zatrzymując się na każdej stacji. Kontrolerzy biletów bacznie się przyglądali moim dokumentom, ale widocznie wszystko było w porządku, bo nie mieli uwag. Długo jechaliśmy przez tereny polskie, aby po kilkunastu godzinach znaleźć się na terenie Niemiec. W nocy kontrolerzy świecili nam w oczy latarkami.

Byliśmy już w głębi Niemiec, kiedy do przedziału weszło dwóch wojskowych z blachami w kształcie półksiężyca na piersiach. Długo sprawdzali nasze papiery, a kiedy pociąg się zatrzymał na stacji, jeden szwab szarpnął mnie za rękę i powiedział:
- Komm mit.
Zabrałem swój dobytek i wysiedliśmy na niedużej stacji. Pociąg ruszył dalej. Mnie kazano opuścić spodnie i świecąc latarką jeden Niemiec warknął:
- Bis du Jude? Zaprzeczyłem.
Długo ze sobą rozmawiali i w końcu popychając mnie, gdzieś prowadzili. Zatrzymaliśmy się przed ponurym budynkiem wyglądającym na areszt. Niemcy jakiś czas rozmawiali z dyżurującym strażnikiem, później przekazali mu moje dokumenty i odeszli.

Odniosłem wrażenie, że znajduję się w miejskim areszcie. Siedziałem cierpliwie w małej izbie, czekając na dalszy tok wydarzeń. Nie jestem człowiekiem zbyt strachliwym, ale znów powiało grozą. Biłem się z domysłami. Miałem prawo przypuszczać, że mnie rozpoznali. Różne myśli przychodziły mi do głowy. Po krótkiej chwili wszedł do mnie dyżurny strażnik. Sytuacja była dość dziwna. Areszt, gdzie urzęduje tylko jeden strażnik? Starszy, gruby Niemiec wyszedł do mnie z kocem pod pachą. Bacznie mi się przyglądał i najwidoczniej oceniając, że słabo znam niemiecki, zaczął wolno recytować:
- Jest nakaz zatrzymania ciebie do czasu, aż sprawdzimy czy nie jesteś jakimś bandytą.

Korytarzem zaprowadził mnie do celi. Kiedy strażnik zamknął za sobą drzwi, stwierdziłem że znajduję się chyba w izbie przesłuchań, bo nie było tu pryczy. Stół, dwa stołki drewniane, to całe wyposażenie celi. Po upływie kwadransa strażnik przyniósł mi kubek i dzbanek z wodą oraz oddał mi moje dokumenty. Ponownie wolno recytując powiedział, że jutro zrobią mi zdjęcia dla gestapo, które oceni czy nie jestem bandytą, których teraz jest pełno. Nie miałem złudzeń, jak to się może dla mnie skończyć.
- Posiedzisz tu parę dni i wszystko się wyjaśni – powiedział strażnik.

Moja decyzja była błyskawiczna. Jeden cios w szczękę i strażnik runął jak kłoda. Jeszcze kilka ciosów stołkiem skutecznie go uciszyły. Ciało strażnika odciągnąłem w kąt...


czytaj ciąg dalszy



Data utworzenia: 2013-07-05
Data aktualizacji: 2013-07-06

Najpopularniejsze

Brak osbługi Flash lub Javascript w Twojej przeglądarce.

Przeglądaj TAGI

Mapa strony