II Wojna Światowa


Okupacyjne wspomnienia Jana Pogorzelca mieszkańca Opatówka

Wojna zaczęła się 1 września 1939 r. w piątek. o godz. 445. Wojska niemieckie bez formalnego wypowiedzenia wojny, przekroczyły granice Polski. Już o godz. 540 samoloty niemieckie przeleciały nad Opatówkiem i zrzuciły bomby na tory kolejowe w pobliżu stacji Radliczyce i we wsi Zawady.

Do Opatówka wojsko niemieckie wkroczyło w poniedziałek 4 września od strony Brzezin. Zastało puste ulice, ponieważ ludność w popłochu opuszczała swoje domostwa i uciekała w kierunku Liskowa i dalej na północny wschód. Młodzi ludzie starali się dotrzeć do punktów zbrojnych, ale zarządzona w ostatniej chwili mobilizacja nie mogła przebiegać planowo i większość z nich nie dotarła do swoich jednostek.

Ludność cywilna uciekała z Opatówka i pobliskich wiosek na wozach, zabierając ze sobą dobytek, nawet zwierzęta gospodarskie, dołączając do niekończących się kolumn uciekinierów z Kalisza, Ostrowa, Pleszewa. Uchodząca przed najeźdźcą ludność cywilna utrudniała ruchy wojsk i była łatwym celem dla niemieckich samolotów, które zrzucały bomby i zniżając lot strzelały do uciekinierów. Gdy okazało się, że ucieczka jest bezsensowna większość uciekinierów wracała do swoich domów. Niektórzy stracili najbliższych, wielu cały swój dobytek.

Tymczasem Niemcy po wkroczeniu do Opatówka zabrali się od razu do organizowania administracji niemieckiej obsadzając stanowiska urzędnikami pochodzenia niemieckiego. Opatówek został wcielony do Reszy, do tzw. Kraju Warty (Warthegau). Większość Niemców, od lat a nawet pokoleń mieszkających w Opatówku razem z Polakami, zapomniała nagle języka polskiego. Młodzież niemiecka wstępowała do organizacji Hitlerjugend, zaczęła nosić stroje organizacyjne i opaski ze znakiem hackenkreuz. Niektórzy dorośli nosili mundury i odznaki SA i SS.

Zmieniono nazwy miejscowości w gminie Opatówek. Opatówek został przemianowany na Spatenfelde (łopatowe pole), Borów na Borgdorf, Tłokinia Nowa - na Neuesdorf, Tłokinia Kościelna - na Kirchendorf, Szulec - na Solec.

Do końca roku Niemcy przejęli wszystkie sklepy po miejscowych Żydach. Również sklepy i warsztaty należące do Polaków były przejęte przez Niemców. Zamknięto polskie szkoły. W kościele w Opatówku ksiądz mógł odprawić tylko jedna mszę św. w tygodniu - w niedziele po południu pod nadzorem Niemców. Ostatnia msza św. została odprawiona we wrześniu 1940 r. Niemcy aresztowali księdza Wieczorka, następnie wywieźli go do Dachau i zamordowali. Plebania została zajęta na posterunek żandarmerii.

Na początku 1940 r. wprowadzono nowy porządek w sklepach. Pojawiły się wywieszki "Żydom i Polakom wstęp wzbroniony" lub wyznaczono godziny wstępu do sklepów po zakupy potrzebne do codziennego życia.

Mieszkańcy gminy, który posiadali radioodbiorniki, aparaty fotograficzne, maszyny do pisania, drukarnie i podobne urządzenia musieli je zdać w depozyt do Urzędu Gminy. Za ukrywanie tych urządzeń groziły surowe kary, z karą śmierci włącznie.

Polacy nie spodziewali się, że sąsiedzi, znajomi, koledzy ze szkoły mogą nagle stać się wrogami. Miejscowi Niemcy byli tym bardziej niebezpieczni, że doskonale znali środowisko, w którym żyli i umieli wskazać Polaków, którzy mogli się okazać niebezpieczni dla Rzeszy.

W listopadzie 1939 r. nastąpiły pierwsze aresztowania. Ich ofiarami padli młodzi ludzie, patrioci, uczniowie kaliskich szkół: Jan Jabłkowski, Karol Świtalski, Władysław Brodziak - fryzjer, Stanisław Baran z Tłokini Wielkiej.

15 kwietnia 1940 r. nastąpiły kolejne aresztowania. Do obozów w Dachau i Mauthausen-Gusen wywieziono Kazimierza Banaszkiewicza, Zygmunta Gadzinowskiego, Kazimierza Kowalkiewicza, Kazimierza Leśniewicza, Leśniewskiego - kominiarza, Stefana Łowickiego, Piotra Olkiewicza, Aleksandra Wiewiórkowskiego, Mariana Wiewiórkowskiego.

Aresztowania, wywózki do obozów koncentracyjnych, więzień niemieckich, na przymusowe roboty i wysiedlenia trwały przez cały okres okupacji.

Miejscowe władze przystąpiły do wyszukiwania rodzin posiadających jakiekolwiek pochodzenie niemieckie w celu wciągnięcia ich na listę volksdeutchów, oczywiście za ich pełną zgodą. Byli tacy, którzy starali się o wpisanie na listę, gdyż wiązało się to z licznymi przywilejami. Jednocześnie osiedlano rodziny niemieckie z Wołynia, z terenów znad Morza Czarnego (tzw. Czarnomorców) oraz Niemców z pobliskich kolonii niemieckich (Sobiesęki, Prażuchy, Kolonia Dębe). W ten sposób powiększono liczbę ludności niemieckiej.

W marcu 1940 roku, Żydzi z Opatówka zostali wywiezieni do obozu przejściowego w Kaliszu, który mieścił się w hali targowej (dziś "Tęcza"). Teren został ogrodzony na pół jezdni wysokim płotem i drutem kolczastym. Niemcy strzelali do wszystkich, którzy zbliżali się do płotu. Żydów wywożono stamtąd do gett w Łodzi i Warszawie, a następnie do obozów zagłady. Była to doskonale zorganizowana akcja zniszczenia narodu przez wyrafinowanych ludobójców - "rasowych nadludzi".

W marcu 1940 r. władze okupacyjne przystąpiły do niszczenia miejsc pamięci i kultu. Takich miejsc upamiętniających poległych w wojnach i powstaniach, zmarłych na cholerę, a także figur związanych z kultem religijnym w naszej gminie było wiele.

W Opatówku rozebrano 4 figury, w Szulcu - 2 i 1 krzyż, w Michałowie I - 1 figurę, w Michałowie II - cmentarz choleryczny, figurę i 1 krzyż, w Michałowie IV - figurę, w Cieni I - figurę, w Cieni II figurę i krzyż, w Cieni III - figurę i krzyż, w Cieni Folwark - figurę, w Utracie - krzyż, w Zawadach - figurę, w Zdunach - figurę, w Tłokini Kościelnej - figurę i krzyż, w Tłokini Wielkiej - 2 figury, w Tłokini Małej - figurę, w Tłokini Nowej - figurę, na Zmyślance - figurę, w Borowie - 2 figury i 2 krzyże. Tę barbarzyńską robotę wykonali rękami Żydów. Zrobiono to bardzo starannie i szybko z niemiecką dokładnością. Cegły z rozebranych figur oczyszczono i podwodami przewieziono na plac przy Urzędzie Gminy. Krzyże zostały porąbane i spalone. Obrazy i figurki świętych zostały potłuczone, wszystkie gruzy wywieziono na drogi, a miejsca po figurach i krzyżach starannie uprzątnięto i w wyrównano, by śladu po niech nie zostało.

Niemcy postanowili rozebrać pomnik z popiersiem Józefa Piłsudskiego, który został zbudowany dla upamiętnienia odzyskania niepodległości przez Polskę. Pracę tę wykonali Żydzi. Jednym z inicjatorów budowy tego pomnika był Niemiec Herman Feicht. Dlatego obiecał Żydom nagrodę za odnalezienie i przekazanie w jego ręce butelki zamurowanej pod pomnikiem, w której znajdował się akt erekcyjny z jego podpisem. Żydzi znaleźli i oddali mu "kompromitującą" butelkę.

Po odebraniu Polakom sklepów i warsztatów rozpoczęło się wysiedlanie rolników.

Akcja ta została szczegółowo przygotowana w wielkiej tajemnicy na czerwiec 1940 roku.

Wywłaszczeniem objęto najpierw Opatówek, Borów, Szulec, Michałów I i II, Cienię I oraz Tłokinie: Wielką i Nową. Punktualnie o godz. 11-ej do zaplanowanych gospodarstw podjeżdżały samochody, podwody, żandarmeria, wojsko, organizacje SS i SA. Wywłaszczanym rodzinom dawano pół godziny na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy: żywności na dwa dni, ubranie robocze i codzienne, pieniądze - od 20 do 30 marek na osobę. Pozostały dobytek zostawał dla nowo osiedlanych Niemców.

Wywłaszczane rodziny w zaskoczeniu pod bacznym okiem Niemców niewiele mogły ze sobą zabrać. Do opuszczonych przez nich gospodarstw wjeżdżały rodziny Niemców. Cała akcja trwała godzinę. Wysiedlanych przenoszono do małych pomieszczeń w innych, na ogół mniejszych gospodarstwach i domach lub wysyłano do Arbeitzamtu w Kaliszu (obecnie Zespół Szkół Samochodowych przy ul. 3 Maja). Budynek był ogrodzony wysokim płotem i drutem kolczastym. Młodzież wysyłano na roboty do III Rzeszy, niektórych zabierała żandarmeria i słuch po nich zaginał.

W tym czasie w Szulcu doszło do tragedii. Dzieci w rodzinie Spiżów rozpaliły ognisko, od którego zapaliła się stodoła. Wiatr wiał od wschodu, ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie. Spaliły się zabudowania we wschodniej części wsi od gospodarstwa Spiżów do gospodarstwa Klibrów. Niemcy nie ustalili przyczyny pożaru. Aresztowali rodzinę Spiżów, Balcerczyków i Klibrów. Wywieziono ich do obozu koncentracyjnego w Dachau. Niektórzy nie wrócili do domu po wyzwoleniu.

W Borowie bracia Konieczni nie zastosowali się do rozkazów okupanta i nie chcieli się pakować. Jeden z braci powiedział: "To nasze gospodarstwo, my się nie wyprowadzimy". Zbito ich do nieprzytomności i jak kłody wrzucono na wóz i zawieziono do Kalisza. Jeden z nich już nie powrócił po wojnie. Nie pomogły błagania o litość i płacz. Terror i zastraszenie były jedną z metod wyniszczenia ducha narodowego Polaków. Wywłaszczenia odbywały się przez cały okres wojny.

Po podboju Danii, Belgii, Holandii i po kapitulacji Francji Niemcy świętowali zwycięstwo. Przez godzinę dzwoniły dzwony, uruchomiono wszystkie syreny, oflagowano wszystkie domu zamieszkałe przez Niemców. Opatówek i pobliskie wioski płonęły czerwienią flag ze swastykami. Urządzono zabawy i festyny. Duma i buta niemiecka nie znały granic. Polacy mogli patrzeć na to wszystko z ukrycia. Panował coraz większy terror, urządzano łapanki, wywożono młodych ludzi na roboty przymusowe. Tak mijał rok 1940.


"Opatowianin" 9/61 Wrzesień 1995

 

W roku 1940 okupanci zamknęli kościół parafialny w Opatówku, uniemożliwiając Polakom praktyki religijne, a tym samym zgromadzenia pozwalające na kontakty między ludźmi. Na bramie kościoła umieszczono tabliczkę "Für Polen verboten" tzn. "Polakom wstęp wzbroniony".
Od stycznia 1941 r. w naszym kościele odprawiano nabożeństwa co drugą niedzielę w godzinach popołudniowych (przed południem pastor p. Wende odprawiał nabożeństwa w Kaliszu) tylko dla Niemców - ewangelików. Później (wrzesień-październik 1942 rok) nabożeństwa odprawiane były co tydzień. Katolikom narodowości polskiej udostępniono sprawowanie praktyk religijnych w kościele parafii Dębe. Tę parafię władze okupacyjne (nie kościelne) powierzyły proboszczowi księdzu Gołębiowskiemu. Do kościoła, jedynego w tej parafii, przyłączono następujące okoliczne parafie: Opatówek, Tłokinia Kościelna, Rajsko, Koźminek, Lisków, Strzałków, Przespolew, Jastrzębniki, Blizanów, Borków Stary, Kokanin, Kosmów, Tykadłów, Kościelec, Jarantów, Zbiersk, Ceków, Stawiszyn, Goliszew i Dębe. Czyli ludność z 20 parafii musiała zadowolić się posługami kościelnymi w tym jednym niedużym kościele. Najtrudniejsze zadania miał ksiądz Gołębiowski. Musiał im jednak sprostać, zwłaszcza kiedy trzeba było udać się z posługą duchową do chorego.
Miał ksiądz co prawda przydzielony motorower, jednak tym środkiem lokomocji nie było łatwo przemieszczać się jednemu duszpasterzowi po tak dużym terenie. Msze święte w kościele w Dębem odprawiał ks. Gołębiowski co niedzielę o godz. 1100. Podczas tej mszy odbywała się spowiedź powszechna zbiorowa. Jeden ksiądz nie byłby w stanie wyspowiadać tak dużej liczby wiernych. Dzieci chrzczono po mszy świętej. Należy tu dodać, że wszystkie dzieci płci męskiej urodzone na terenach polskich, wcielonych do III Rzeszy, w czasie okupacji chrzczone lub rejestrowane w urzędzie stanu cywilnego - musiały mieć wpisane imię Kazimierz. Niemcy przy swojej dbałości w aktach, chcieli mieć w przyszłości rozeznanie, skąd kto pochodzi, zwłaszcza mężczyźni, którzy mogliby później - "w zwycięskim wielkim państwie niemieckim" - pełnić jakąś odpowiedzialną funkcję. Po tej dygresji, wracając do możliwości pełnienia praktyk religijnych i uczęszczania do kościoła w Dębem, trzeba podkreślić, że nie tylko ksiądz Gołębiowski, ale sami wierni mieli duże trudności. Mianowicie wszystkie drogi, prowadzące do Dębego były obstawione żandarmami, funkcjonariuszami SA lub SS oraz Hitlerjugend, którzy kontrolowali dokumenty i sprawdzali ludzi, wyłapując pod byle pretekstem na wywóz w głąb Niemiec, na przymusowe roboty. Kontrola polegała na sprawdzaniu zezwolenia na poruszanie się np. rowerem, jeśli ktoś jechał, czy posiadaniu tzw. Passierschein, czyli przepustki, jaką musiało się mieć, oddalając się dalej niż 5 km od miejsca zamieszkania. Dodać należy, że praktycznie uzyskanie takiego Passierscheinu było niemożliwe, wiec ludzie docierali do kościoła w Dębem polami, miedzy zbożami, żeby się nie narażać, co nie zawsze się udawało. Zaś drogi strzeżono i za byle wykroczenie stosowano nawet kary pieniężne - nie mniej niż 2 marki. Jeśli się chciało dowieźć dziecko do chrztu (najczęściej furmanką) trzeba było mieć przepustkę do kościoła na wyznaczoną godzinę chrztu i akt urodzenia z urzędu gminy. Były to nieodzowne formalności, gdyż kontrole żandarmów były bardzo skrupulatne. Do kościoła w Dębem trzeba było (z Opatówka i nie tylko) przejechać przez most na rzece Swędrni i tam najczęściej stały posterunki kontrolujące furmanki i pasażerów. Zdarzało się, że nawet dziecko z becika trzeba było wyjąć i pokazać, że niczego więcej tam nie ma. Po takiej wyprawie do kościoła i powrocie do Opatówka, a wracało się najczęściej około godziny 14, kiedy to Niemcy szli lub jechali ze wsi bryczkami, ubrani nierzadko w mundury SA (brunatne) i SS (czarne) nadchodziły przykre refleksje: komu to teraz to nasza świątynia służy.

W 1943 roku do kościoła w Opatówku przyjeżdżał odprawiać nabożeństwa inny młody pastor. Pastor Wende opuścił po kryjomu Kalisz, przedostał się do protektoratu, osiedlił w Krakowie, tym sposobem uchronił swych synów od służby wojskowej w Wehrmachcie. Szczególnie przykrym momentem było dla kościoła opatowskiego zrabowanie jesienią 1943 r. wszystkich dzwonów (były3) z wież kościoła. Tego haniebnego aktu dokonano z pomocą miejscowych volksdeutschów. Rozmontowania i zdjęcia dzwonów podjęli się dwaj opatowianie. Zrobiono to sprawnie i szybko. Dzwony zostały wywiezione do huty we Wrocławiu i przetopione - jak wówczas się mówiło na armaty, z których strzelano do narodu, którego były własnością. Taki los spotkał większość kościołów (prawie wszystkie), z których ten haniebny sposób rabowano dzwony i przekazywano je jako surowiec do produkcji na potrzeby wojska. Podczas okupacji, mimo wszystkich represji, dzieci się rodziły, musiały być chrzczone: ludzie tradycyjnie garnęli się do kościoła, więc chętnie i często chodzono torami wąskiej kolejki na nabożeństwa do Dębego. Na to parafianie Opatówka skazani byli do końca wojny, bo kościół w Opatówku służył Niemcom.

Ale ludzie też chorowali i umierali. Pochówku dokonywano prawie że ukradkiem. Trumnę na cmentarz przenoszono bocznymi uliczkami (z Zawodzia lub Michałowa czy Cieni - wąską uliczką, przy której teraz znajduje się Gminny Ośrodek Kultury i dalej między stodołami przez teren, na którym obecnie stoi pawilon handlowy) w otoczeniu kilku najbliższych osób, z małym krzyżykiem i święconą wodą w kieszeni. Nad mogiłą odśpiewano pieśń pogrzebową np. "Dobry Jezu...", ktoś z rodziny powiedział "Spoczywaj w pokoju..." i to była cała ceremonia.


"Opatowianin" 10/62 Październik 1995

 

Rok 1941 nie był pomyślny dla Polaków. Niewola przedłużała się, wydarzenia w Europie i świecie były korzystne dla Niemców. Kolejne podboje niemieckie w 1940 r.: Norwegia, Belgia, Luksemburg, w końcu Francja, spowodowały, że Niemcy czuli się w Polsce coraz pewniej. Nasilał się terror, aresztowania i wywózki do obozów koncentracyjnych. Młodych ludzi wywożono do Rzeszy na roboty przymusowe, dzieci na wsi zatrudniano od ósmego roku życia. O nauce polskich dzieci nie było mowy.

Jeden z opatowian Zygmunt Piotrowski wywieziony do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu zorganizował wraz z kolegą obozowym ucieczkę. W czasie pracy poza terenem obozu zabił pilnującego ich wachmana i obaj więźniowie zbiegli. Dzięki wyjątkowej sprawności fizycznej i odwadze udało się Zygmuntowi Piotrowskiemu dotrzeć do Opatówka. Później udał się w kierunku Warszawy. Do końca wojny walczył w partyzantce przeciw Niemcom. Konsekwencją jego brawurowej ucieczki było aresztowanie jego rodziców i siostry (brat przebywał poza domem i został ostrzeżony przed grożącym niebezpieczeństwem). Rodzina Piotrowskich została zamordowana w Oświęcimiu. W ten sposób na oczach więźniów Niemcy pokazali, jak będą karani wszyscy, którzy odważą się uciekać.

W Opatówku Niemcy czuli się coraz lepiej. Wytyczyli drogę prze środek miasteczka, przeprowadzili pod nią kanalizację burzową i utwardzili. W tym celu rozebrali stojącą na środku rynku remizę strażacką oraz kilka budynków na ulicy Starokaliskiej. Rozpoczęto także budowę drogi do lasu za Borowem oraz toru kolejowego prowadzącego od stacji do lasu. Budowę rozpoczęto w 1941 r. a w 1942 gotowy był wielki magazyn amunicji służący niemieckiej armii. Teren został zmeliorowany, wykopano studnię głębinową, doprowadzono linię elektryczną z własnym transformatorem. Wybudowano 6 domów koszarowych, każdy 64 m długi i 18 m szeroki. Cały teren o pow. 220 ha został ogrodzony i pilnie strzeżony. Wokół tego terenu wywłaszczano wszystkich rolników, rozebrano budynki a grunty przekazano gospodarstwom niemieckim. Zbliżanie się do ogrodzenia lub jego przekroczenie groziło karą śmierci. Sztab wojskowy znajdował się w dawnej fabryce sukna (obecnie Muzeum Historii Przemysłu).

W czasie budowie drogi do lasu w Borowie w miejscu, gdzie dziś znajduje się przystanek autobusowy, robotnicy natrafili na mogiłę zbiorową. Początkowo uważano, że pochowano tam zmarłych na cholerę mieszkańców Borowa. Po dokładniejszym sprawdzeniu okazało się, że w mogile pochowani byli żołnierze francuscy z Armii Napoleona. Pracy jednak nie przerwano, kości zostały rozrzucone po całym terenie wykopu, ziemię ubito, położono beton i dziś pamiętają o tym już tylko nieliczni mieszkańcy Borowa.

Do prac budowlanych przywieziono 44 jeńców francuskich, 18 jeńców angielskich i 200 radzieckich. Obóz jeniecki został umiejscowiony między ulicą Ogrodową i Poniatowskiego, gdzie stały drewniane stodoły kryte słomą. Teren został ogrodzony drutem kolczastym i każda narodowość umieszczona była oddzielnie. Najgorzej traktowano jeńców radzieckich. W 1943 r. wszystkich jeńców wywieziono w nieznanym kierunku. Zastąpiono ich żołnierzami radzieckimi gen. Własowa, którzy przeszli na stronę niemiecką. Żołnierzy ubrano w niemieckie mundury, tak, że wyglądali jak prawdziwi Niemcy, tylko rozmawiali po rosyjsku. Było ich około 450. Zostali skoszarowani przy magazynie broni w Borowie.

Również w 1942 r. zbudowano kawałek betonowej drogi na ulicy św. Jana. Na końcu istniejącej do dziś betonówki wybudowano 4 duże drewniane baraki, w których zorganizowano warsztaty naprawcze i remontowe oraz magazyn sprzętu wojskowego. Z frontu przywożono uszkodzone rowery, buty, mundury, maski gazowe itp. Naprawiano je i z powrotem wywożono wagonami na front lub do kasacji jako surowce wtórne. Zatrudniano tam około 100 osób, które na początku pracowały po 8 godzin dziennie, potem 10,12, a w końcu 14 godzin dziennie i więcej, za tę samą płace.

W budynku przy ulicy Kościelnej, gdzie ostatnio mieściła się Tkalnia, powstał duży magazyn żywnościowy, w którym gromadzono zboże i mąkę dla niemieckiej armii. Tworzenie zaplecza zarówno żywnościowego jak i zbrojeniowego w Opatówku i okolicy było możliwe dzięki bliskości stacji kolejowej. Opatowianie mogli obserwować wojsko jadące na front wschodni. Były to nie tylko jednostki niemieckie, ale także żołnierze państw sprzymierzonych z Niemcami: Włosi, Rumuni, Słowacy uzbrojeni w sprzęt niemiecki i nadzorowani przez Niemców. Dziwiło nas tylko, dlaczego transporty żołnierzy tych narodowości były przewożone naszą linią kolejową, a nie bezpośrednio na front ze swoich terytoriów.

Im większe sukcesy odnosili Niemcy na froncie wschodnim, tym bardziej nasilał się terror wobec Polaków. Polacy mogli kupować żywność na kartki. Na tydzień Polak mógł kupić 2 kg chleba, 200 g mięsa lub przetworów mięsnych, 200 g cukru, 200 g masła lub margaryny.

W sklepach, na ulicach, w instytucjach i zakładach pracy Polacy byli często znieważani przez Niemców. Minęły czasy, gdy wszyscy mieszkańcy Opatówka niezależnie od narodowości ryli razem, mieszkali, uczyli się, pracowali, działali w organizacjach kulturalnych i społecznych, a nawet pobierali się między sobą. Wojna obudziła w większości opatowskich Niemców nacjonalizm i nienawiść do Polaków.


"Opatowianin" 11/63 Listopad 1995

 

Trudności życia w warunkach okupacji miały wpływ na pogarszanie się stanu zdrowia Polaków. W Opatówku był gabinet lekarski, który mieścił się w zabytkowej "Cukierni". Tabliczki na drzwiach gabinetu informowały, że Polaków przyjmuje się tylko w nagłych przypadkach, Niemców bez ograniczeń. Lekarz mógł pomóc Polakowi, który uległ wypadkowi w zakładzie pracy, na podstawie specjalnej przepustki. O losie ofiar innych wypadków decydowała żandarmeria. Chorzy, zwłaszcza dzieci, mogli się zgłaszać do lekarza z przepustkami wydawanymi przez sołtysa lub urząd gminy. Zdobycie takiej przepustki było utrudnione i w praktyce chorzy byli pozbawieni jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. Niedostępne były także dla Polaków środki medyczne. Ludzie chorzy szli do pracy, co niejednokrotnie kończyło się śmiercią lub kalectwem. W gabinecie przyjmował okulista - doktor Mąka. Przed wojną był cenionym lekarzem w Kaliszu. W czasie okupacji został pozbawiony pracy w kaliskim szpitalu i skierowany do Opatówka.

Na stan zdrowia ludności polskiej duży wpływ miały ograniczenia żywnościowe dla Polaków wprowadzone przez okupanta. Na jedną osobę przypadały tygodniowo 2 kg chleba, 200 g tłuszczu, 200 g mięsa lub wędliny. W rzeczywistości jedynym dostępnym tłuszczem była margaryna, a cukier zastąpiono marmoladą z buraków lub brukwi. Takie przydziały żywności były niewystarczające, szczególnie dla ludzi pracujących fizycznie, a Polacy wykonywali głównie prace fizyczne. Przydziały dla Niemców były znacznie większe. Na jedną osobę przypadały 4kg chleba, 0,5 kg mięsa, 0,5 kg cukru i 0,5 kg masła. Ponadto Niemcy mogli kupować podroby, kasze, ciastka, cukierki i czekoladę - też ograniczoną ilość, ale nie na kartki. Dzieci polskie mogły tylko oglądać słodycze.

Polacy zawsze byli pomysłowi. Wymyślili małe młynki do mielenia zboża podobne do maszynek do mielenia mięsa. W środku znajdowały się 2 tarcze z naciętymi frezami. W takim młynku można było zemleć do 5 kg ziarna w ciągu wieczoru. Młynki były pożyczane sąsiadom i znajomym. Z tak zmielonego ziarna, po przesianiu przez sito uzyskiwano mąkę, z której pieczono czarny chleb. Był to ratunek przed głodem. Należało tylko zdobyć ziarno żyta lub pszenicy. Ludzie pracujący w gospodarstwach wynosili ziarno w butach, kieszeniach, zawiązanych nogawkach spodni i w każdy możliwy sposób.

Niepowodzenia Niemców na froncie wschodnim przynosiły dalsze zaostrzenie represji wobec ludności polskiej. Zniesiono przydział nafty, który i tak był bardzo mały - 0,4 1 miesięcznie. Naftę można było kupić na "czarny rynku" za żywność, ale tej Polacy nie mieli. Wymyślili wiec lampy karbidowe. Były to szczelnie zamknięte kawałki rur (średnicy ok. 10 cm, długości 15cm) z cienkim palnikiem. Do środka wsypywano kilka kawałków karbidu i wlewano trochę wody. Następnie szczelnie zamykano tak skonstruowaną lampę i zapalano palnik. Lampa świeciła jasnym światłem, ale wydzielała nieprzyjemny zapach. Zdobycie karbidu nie było trudne i większość polskich rodzin spędzała wieczory przy tak zwanych "karbidówkach".

W zakładach pracy przedłużono czas pracy do 10 a nawet 12 i 14 godzin. To prowadziło do wycieńczenia organizmów. Za niewielkie nawet objawy nieposłuszeństwa wywożono na przymusowe roboty do Rzeszy. Wywożono głównie ludzi młodych, zdolnych do pracy. Pozostawali ludzie starzy i dzieci. Zmuszano ich do pracy dla okupanta za darmo.

Polacy byli obserwowani przez Niemców, a zwłaszcza volksdeutschów, którzy dobrze znali język polski. Niemcy chcieli się dowiedzieć, jakie wartościowe przedmioty posiadają Polacy i gdzie je ukrywają. Przygotowywano bowiem akcje rabunkowe. Ich nasilenie nastąpiło pod koniec 1944 roku. W pierwsze święto Bożego Narodzenia od godz. 5 rano pukały do domów polskich "gwiazdory" - trzyosobowe grupy składające się żandarmów, funkcjonariuszy SS, HJ i żołnierzy gen. Własowa stacjonujących w Borowie. Zabierano wszystko, co posiadało jakąkolwiek wartość: złote obrączki, pierścionki, kolczyki, łańcuszki, krzyże z wizerunkiem Chrystusa, srebrne lichtarze itp. Wszystko dla wielkiej armii niemieckiej. Była to kolejna tragedia dla rodzin polskich, gdyż grabione przedmioty poza wartością handlową, stanowiły przeważnie cenne pamiątki rodzinne. Zabierano także ciepłą odzież, głównie kożuchy, futra, futrzane kołnierze, rękawiczki ze skóry, z wełny i mufki. Przykazano Polakom, by przynosili na żandarmerię wszystko, o czym zapomnieli lub ukryli. Niektórzy volksdeutsche proponowali Polakom przechowanie cennych przedmiotów, nic jednak nie wróciło do prawnych właścicieli, wszystko przepadło. W sprawnym przeprowadzeniu grabieży wartościowych przedmiotów oraz innych akcji pomagali Niemcom kolaboranci, tzw. szpicle. W Opatówku było ich 8, w Cieni II - 2, w Trojanowie - 1. Później wszyscy ewakuowali się z Opatówka razem z Niemcami. Niektórzy zmienili nazwiska, osiedlili się w innych miastach, najczęściej na ziemiach zachodnich, gdzie nikt ich nie znał.

Pomimo różnorodnych represji stosowanych przez okupanta Polacy nie tracili nadziei na zakończenie strasznych dni okupacji. Niemcy nie zdołali zabić ducha narodu polskiego.


"Opatowianin" 12/64 Grudzień 1995

 

Rok 1944 był dla Polaków następnym rokiem okupacji, Niemcy robili wszystko, by złamać ducha polskiego. Wieść i nadchodzące z frontu wschodniego nie były dla nich pomyślne, dlatego ze szczególnym okrucieństwem tępili wszelkie objawy nieposłuszeństwa, wzmagała się ich podejrzliwość wobec Polaków. Zdarzało się, że Polak, który nie ukłonił się Niemcowi, był bity do nieprzytomności. Pomimo środków ostrożności stosowanych przez Niemców, zdarzyła się w Opatówku historia, która zaskoczyła wszystkich, a Polakom dodała otuchy.

W nocy z 19 na 20 stycznia 1944 r. wylądował na placu przed kościołem spadochroniarz. Skoczek musiał sprawnie manipulować spadochronem, by nie zawiesić się na wieży kościoła. Wylądował w miejscu, gdzie dziś stoi dzwonnica. Noc była jasna, księżyc w pełni. Po zwinięciu spadochronu skoczek zgłosił się na żandarmerii, która mieściła się na plebani. Podał się za pułkownika do specjalnych poruczeń. Posiadał odpowiednie umundurowanie, dokumenty i upoważnienia. Po przedstawieniu dokumentów przeszedł w towarzystwie dwóch żandarmów do sztabu wojskowego, który mieścił się w obecnym muzeum. Dowództwo sztabu zostało postawione na nogi. W sztabie poprosił o gorącą herbatę i posiłek, kazał doprowadzić mundur i płaszcz do należytego porządku. Następnie przejrzał dokumentację warsztatów przy ulicy św. Jana oraz magazynów amunicji w Borowie. Rano poprosił o samochód i w towarzystwie oficerów ze sztabu i dwóch, żandarmów przeprowadził inspekcję warsztatów i magazynów w Borowie.

Tam wszyscy byli już uprzedzeni o specjalnej inspekcji. Własowcy prężyli się przed nim jak prawdziwi Niemcy. Po dokonaniu kontroli, przy obiedzie i pułkownik pochwalił dobrą organizację pracy i obiecał szybki awans sztabowcom z Opatówka.

Następnie kazał się odwieźć na dworzec kolejowy w Opatówku i o godz. 1220 odjechał w kierunku Sieradza. Godzinę później sztab wojskowy otrzymał telegram, informujący, że spadochroniarz podający się za niemieckiego pułkownika był angielskim szpiegiem. Natychmiast wysłano depeszę do Sieradza, ale okazało się, że nikt taki tam nie dojechał. Tego samego dnia znaleziono spadochron przy leśnej drodze w Rożdżałach, ale po skoczku nie było śladu.

Niemcy zarządzili dokładne poszukiwania. Zorganizowano specjalne patrole wojskowe i cywilne, obstawiono wszystkie drogi i ścieżki, sprawdzano dokumenty i rozpytywano, czy ktoś nie widział obcego podejrzanego człowieka. Niemcy starali się zbliżyć do Polaków, by czegoś się dowiedzieć. Nie mogli sobie darować, że w tak dobrze strzeżonym środowisku swobodnie działał angielski szpieg.

Coraz większe niepowodzenia Niemców na froncie wschodnim i zachodnim skłoniły Niemców do wzmożonej czujności na swoim terenie. W tym celu powołano drużyny przeciwpożarowe i do likwidacji innych klęsk żywiołowych. W Opatówku powołano 2 sekcje po 8 osób. Kierownictwo nad szkoleniem objął doświadczony strażak - miejscowy Niemiec - Józef Beksztajn. Zakłady pracy były na każdy alarm zobowiązane zwalniać swych pracowników - członków sekcji. W Borowie powołano jedną sekcję ośmioosobową z odpowiedzialnym za szkolenie Niemcem z Wołynia Josefem Jegerem. W Cieni I ośmioosobową sekcję nadzorował Franz Feitrug, podobne sekcje powstały w Trojanowie i w Tłokini Wielkiej. Tam szkoleniem zajmowali się miejscowi Volksdeutsche.

Drużyny bojowe powołane poza Opatówkiem składały się z knechtów, czyli parobków pracujących u Niemców. Ćwiczenia odbywały się w każdą niedzielę od godz. 7 do 11. Nikt nie mógł się spóźnić, nie było mowy o chorobie lub niedyspozycji. Wymagane było całkowite posłuszeństwo.

W czerwcu 1944 roku wytypowano 44 osoby z zakładów pracy, przeważnie ludzi w sile wieku, do kopania okopów w okolicach Włocławka. Ci, którzy mieli na utrzymaniu rodziny, otrzymywali diety od wojaka i byli robotnikami podległymi armii. Po miesiącu nienagannej pracy otrzymali 5-dniowe przepustki i mogli przyjechać do domu do rodziny.

Wytypowanych do kopania okopów pracowników zakładów zastąpili żołnierze gen. Własowa, tak by wszystkie prace były wykonane w terminie. W sierpniu 1944 roku wybuchło powstanie warszawskie, ale Niemcy nie mówili o tym ani słowa, gazety niemieckie także nie informowały o powstaniu.

W późniejszym okresie pojawiła się w jednej z gazet notatka, że na ulicach Warszawy "Polnische Banditen" zakłócili spokój, za co ponieśli odpowiednią karę. Polacy dowiadywali się jednak o powstaniu z różnych źródeł. Najwięcej od kolejarzy, którzy wiedzieli o powstaniu i o tym, że pociągi osobowe i towarowe omijały Warszawę.

We wrześniu 1944 roku powołano wachty, czyli stróżów nocnych. Były to trzyosobowe grupy wyposażone w widły, kije i latarki, które można było zapalać tylko w razie zatrzymania i zidentyfikowania podejrzanej osoby. W takiej sytuacji stróże mieli obowiązek natychmiast zawiadomić niemieckiego sołtysa. W czasie wachty nie wolno im było palić papierosów, żeby się nie zdradzić. To wszystko było na rękę Polakom pełniącym wachtę. Mogli swobodnie poruszać się po terenie po godzinie policyjnej, porozumieć się i przenieść żywność. Żywność najczęściej pochodziła z gospodarstw niemieckich, w których pracowali. Żandarmi nie przyjeżdżali w nocy na wieś, lecz w dzień do sołtysa po informacje. Polscy stróże zachowywali jednak milczenie, mimo że nieraz spotykali w nocy nieznanych ludzi.

We wrześniu 1944 r. Niemcy aresztowali 2 osoby z terenu gminy Opatówek:

Franciszka Juszczaka z Cieni II (z rozmowy z nim dowiedziałem się, że przyczyną jego aresztowania było zgolenie wąsów) oraz Rafała Żarneckiego z 0patówka, który przewoził towary z magazynów przy ulicy św. Jana na dworzec kolejowy i po rozładowaniu okazało się, że na wozie pozostał jeden skórzany płaszcz. Obaj aresztowani zostali wywiezieni bez żadnej rozprawy do obozu w Łodzi - Radogoszczy. Więcej o nich napiszę później.

Po upadku powstania warszawskiego Niemcy znowu poczuli się panami sytuacji. Na przełomie września i października władze gminne postanowiły wysłać do kopania okopów najmłodszych Polaków - już od 10 lat. Zaczęli od pastuchów na wsi, którzy w tym okresie byli mało przydatni. Zarządzono stawienie się wszystkich chłopców w Opatówku, przed Urzędem Gminy. Ponieważ były to jeszcze dzieci, bauerzy u których pracowali, postanowili dowieźć ich podwodami, by nikt nie uciekł. Dowieziono około 100 chłopców. Aż strach było patrzeć na te dzieci, które zamiast iść do szkoły, musiały ciężko pracować w gospodarstwach niemieckich, a teraz wysyłano je do kopania okopów. Żaden z tych młodych ludzi nie posiadał odpowiedniego ubioru - nie mieli ciepłych kurtek, niektórzy nie posiadali nawet czapek. Nikt nie miał odpowiedniego obuwia. Wszyscy byli obuci w trepy, tzw. holzschuhe, bo tylko na takie otrzymywali bezugsrecht czyli kartki. Nikt nie nosił skarpetek, tylko onuce, większe trepy były wypchane wiechciami słomy. Chłopcy zostali odtransportowani dwoma wojskowymi samochodami w okolice Warty i Uniejowa do Poddębic. Zakwaterowano ich w stodołach na słomie i sianie. Każdy otrzymał koc. Wstawali o 6 rano, na śniadanie dostawali chleb i czarną kawę, potem skromny obiad i na kolację znów chleb z czarną kawą. Ci, którzy nie posiadali czapek, otrzymali czapki wojskowe, tzw. polówki. Kiedy nadeszły chłodne noce, chłopcy spali po trzech, czterech przykrywając się kilkoma kocami. W ten sposób chronili się przed zimnem. Praca przy kopaniu rowów była dla nich bardzo ciężka.

Natomiast rodziny, jeśli nie były wysiedlone, mogły otrzymać przepustki i odwiedzić dzieci. Można było dojechać tylko rowerem, gdyż autobusy tam nie kursowały, pociągiem można było dojechać do Sieradza i stamtąd trzeba było pokonać jeszcze 40 km do Poddębic. Przepustki były wydawane tylko na jeden krótki dzień do godziny policyjnej, a jesienią godzina policyjna obowiązywała od 20. Rodzice bardzo martwili się o swoje dzieci. Jak sobie radzą? Co jedzą? Czy nie zamarzną w czasie mrozów i jak wrócą do domów? Wszyscy oczekiwali już końca wojny. Bali się, czy Niemcy pozwolą wrócić dzieciom do domów.

Tymczasem w Opatówku smutna jesień. Nadszedł Dzień Zmarłych, ale cmentarza prawie nikt nie odwiedził. Kończył się kolejny rok okupacji.


"Opatowianin" 1/65 Styczeń 1996

 

Ostatnie dwa miesiące 1944 roku były dla okupantów niepomyślne. Sytuacja zmieniała się na niekorzyść Niemców. W połowie grudnia powołano w Opatówku komitet ewakuacyjny, w skład którego weszli dobrze znani Niemcy: Beksztajn, Fejcht, Dreszer, Brauer i inni. Pomimo zachowania ścisłej tajemnicy Polacy wiedzieli, że Niemcy przygotowują się do ewakuacji. Przystąpiono do naprawy wozów i uprzęży końskiej. Miejscowi kowale mieli pełne ręce pracy. Na terenie naszej gminy było ich kilku:
W Opatówku - Jan Mosiński, w Michałowie II - Stefan Górecki, w Tłokini Kościelnej - Włóka, w Zmyślance - Burdel, w Zawadach - Cebulski, w Porwitach - Łańduch. Kazano im wykonywać wszystkie zlecenia Niemców. Musieli dokonać przeglądu wozów, przygotować okucia skrzyń i dostosować je do tzw. frachtów, zrobić okucia kół i obręczy żelaznych ( nie było wówczas kół gumowych) oraz wiele innych prac. Kołodzieje przygotowywali i naprawiali koła, zaangażowano także zakłady ślusarskie. Plandeki do nakrycia wozów otrzymali Niemcy ze sztabu wojskowego znajdującego się w Opatówku. Wszystkie prace wykonywano w przyspieszonym tempie do końca grudnia 1944 roku. Zachowanie Niemców w obliczu zbliżającego się frontu i spodziewanej ewakuacji było zaskakujące - byli bardzo spokojni, normalnie pracowali i utrzymywali w tajemnicy przygotowania do ewakuacji.

Święta Bożego Narodzenia przebiegały spokojnie, ale w polskich rodzinach z nadzieją, że to ostatnie święta pod okupacją.

W pierwszych dniach stycznia 1945 r. zebrał się komitet ewakuacyjny. Omówiono przygotowania do wyjazdu. Polecono wszystkim Niemcom mieszkającym na wsi zemleć po 200 kg pszenicy na mąkę, pozwalano zabijać świnie - nawet po dwie sztuki. Gospodarze, którzy nie mieli wyrośniętych świń, pożyczali od sąsiadów lub rodziny. Zabijano także drób. Wszystkie te przygotowania były prowadzone w tajemnicy przed Polakami, ale Polacy doskonale o nich wiedzieli. Termin ewakuacji nie był znany, ale wszystko było przygotowane do wyruszenia w każdej chwili: wozy przykryte plandekami, osznurowane, opatrzone, żywność i odzież, najcenniejsze i najpotrzebniejsze przedmioty zapakowano w worki. Wszystko to było strzeżone na podwórzach przez służbę.

Ewakuacja nastąpiła 18 stycznia o godzinie 11 z Borowa. Jako pierwsi wyjeżdżali Niemcy z Michałowi I i II - 26 wozów, później z Cieni I, II, III i Cieni Folwark - 16 wozów, z Szulca - 18 wozów, Trojanowa, Zawad i Zdun - 20 wozów, wszystkie Tłokinie - 22 wozy, Borów i Zmyślanka - 26 wozów. Na końcu Opatówek - 24 wozy, 3 ciągniki, tzw. "pachajce" oraz samochód wojskowy z kuchnią polową. W ciągu godziny kolumna wozów przejechała nie zatrzymując się w Borowie i skierowała w stronę Dębego i dalej na Konin.

Niemcy poinformowali służbę, że wyjeżdżają na 5-6 tygodni i wrócą. Jeżeli w czasie ich nieobecności czegoś braknie lub nastąpią jakiekolwiek zniszczenia, wyciągną w stosunku do Polaków surowe konsekwencje. Łącznie naszą gminę opuściło około 1000 osiedlonych Niemców na 152 wozach załadowanych dobytkiem, około 160 wozów z pełnym zaprzęgiem, około 550 koni. Niektóre wozy i konie zabierano na zapas pozostawiając gospodarstwa spustoszone, bez wozów i koni, co niezwykle utrudniało prowadzenie gospodarstw Polakom wracającym na swoje.

Niemcy zabrali ze sobą wszystko, co było możliwe. Jako osiedleńcy na wsi i w Opatówku wszyscy posiadali akty osiedlenia, opis gospodarstwa, opis budynków, oszacowanie wartości. Mogli na remont tych budynków otrzymać kredyt hipoteczny. W gminie i u sołtysów znajdowały się dokumenty meldunkowe. Wszystkie te dokumenty Niemcy zabrali ze sobą. Nie pozostał żaden ślad po wywłaszczeniach i osiedleniu Niemców. Dziś trudno jest udowodnić, kto i jak długo użytkował polskie gospodarstwa.

W Dębem do kolumny Niemców z gminy Opatówek dołączyli Niemcy z gminy Rajsko i Koźminek. W ciągu pierwszego dnia przejechano około 100 km. Pierwszy postój nastąpił w Jankowie w powiecie konińskim, skąd uciekło kilku parobków. Pogoda nie sprzyjała Niemcom. Wiał północno-zachodni wiatr a temperatura w nocy spadała poniżej -20°G.Drogi były pokryte śniegiem, rzeki skute lodem. Mogli więc jechać na skróty przez rzeki i jeziora.

Często czytany w prasie, słyszymy w radio i telewizji o wypędzonych Niemcach. Z naszej gminy nikt ich nie wypędzał. Wyjechali sami, bez pożegnania, w tajemnicy, zacierając za sobą ślady. Nie wszyscy Niemcy wyjechali. Nieliczni, którzy nie mieli niczego na sumieniu, pozostali. Nikt im nie wyrządził krzywdy. Pojednanie nastąpiło szybko. Żyją wśród nas i cieszą się dobrą opinią.

Cała kolumna wozów kierowała się na północny-zachód. Towarzyszył im silny wiatr i ostry mróz. Były przypadki zamarznięcia, przeważnie dzieci.

W połowie lutego 1945 r. kolumna dotarła nad Zalew Szczeciński, po drodze dołączały coraz większe grupy uciekinierów, blokując prawie wszystkie drogi. Tymczasem wojska radzieckie i polskie walcząc o Wał Pomorski były coraz bliżej. Najkrótsza droga ucieczki była przez zalew, który był zamarznięty. Niemcy chcieli jak najszybciej przedostać się na drugi brzeg. Nadmiernie obciążony lód nie wytrzymał i załamał się. Część ludzi z całym dobytkiem poszła na dno. Niektórym udało się przedostać i przeżyli. Byli tacy, którzy w latach siedemdziesiątych przyjechali do Polski odwiedzić strony, w których mieszkali.

Od nich dowiedziałem się o tragedii części uciekinierów. Niemcy zabrali do pomocy parobków z Polski. Część z nich także zginęła pod lodem, niektórzy przejechali zalew razem z Niemcami, do Opatówka już nie wrócili.


"Opatowianin" 2/66 Luty 1996

 

Zamieszkali w naszej gminie osiedleni Niemcy z rejonu Morza Czarnego i Bałtyckiego, ziem nadwołżańskich oraz miejscowi volksdeutsche wyjeżdżali w popłochu, bez pożegnania, pozostawiając prawowitym właścicielom ograbione, spustoszone gospodarstwa. W samym Opatówku zostały puste sklepy i mieszkania. Ale wojna trwała. Zakłady produkcyjne pracowały a ich niemieccy kierownicy, którzy pozostali (rodziny wyjechały), zachowywali się tak, jak gdyby nie wiedzieli o zbliżającej się klęsce.

W dniach 19 - 20 stycznia l945 r. wycofujące się wojsko Wehrmachtu, które miało tworzyć tzw. drugą linię zaporową wokół Kalisza, dokonało ostatecznej grabieży resztek pozostawionego inwentarza (krowy, świnie, drób).

Porzuconych przez uciekających Niemców gospodarstw nie mogli zająć prawowici polscy właściciele, gdyż byli rozproszeni w różnych miejscach, oddalonych od własnych domów. Nie było to nawet możliwe ze względu na przebiegającą w naszej okolicy linię frontu, który zbliżał się w bardzo szybkim tempie. Już w nocy z 21 na 22 stycznia 1945 r. nadciągnęły od strony Koźminka wojska radzieckie, staczając bitwę na trasie. Marchwacz-Opatówek, która przyniosła bardzo duże straty zarówno w ludziach jak i w sprzęcie. Rankiem żołnierze radzieccy znaleźli się już w Opatówku. Wskutek tego Niemcy wycofali się w stronę Marchwacza i w lesie marchwackim zbierali resztki sił. A mieli za zadanie opanować Opatówek i tym samym otworzyć drogę do Kalisza, aby brać udział w obronie miasta.

Niemcy przypuściwszy drugi szturm na szosie Marchwacz - Opatówek zdołali wyprzeć z Opatówka wojska radzieckie. Te z kolei okopały się w parku i w lesie, starając się utrzymać wcześniej opanowany dworzec kolejowy. Z tych pozycji małe jednostki żołnierzy radzieckich nękały Niemców, uniemożliwiając im przejście do Kalisza.

Nad Opatówkiem świstały kule przelatując z lasu w Józefowie do lasu w Opatówku i odwrotnie. Jednak nacierające od strony Koźminka wojska radzieckie zostały skierowane do Sierzchowa przez Borów i Tłokinię Kościelną na szosę kaliską na wysokości Zdun. Działo się to w nocy 22-23 stycznia 1945 roku. Rankiem 23 stycznia Kalisz został wyzwolony. Cała ta operacja przebiegała w czasie 2-5 godzin. Najpierw przeszły kolumny czołgów, następnie jednostki zmotoryzowane, samochody opancerzone i jednostki różnego rodzaju broni. Na końcu jechali pojedynczy żołnierze na koniach, ale nie była to kawaleria. Jechali na oklep, każdy z nich miał na plecach automat lub tylko karabin oraz mieszek (worek) z amunicją. Ta zaimprowizowana konnica (może rozbitkowie, których sprzęt w czasie działań został zniszczony, a konie zdobyczne) przemieszczała się tak samo szybko jak jednostki zmotoryzowane. Wojska te przekroczyły też linię kolejową w okolicach Trojanowa i Zawad, udając się w stronę Kalisza. W tym samym czasie podobne jednostki podążające od Koźminka skierowane zostały przez Nakwasin i Rożdżały na szosę turecką przecinając Niemcom drogę do Kalisza.

Niemcy, odcięci i pozostający w Marchwaczu, chcąc za wszelką cenę dotrzeć w okolice Kalisza, zrezygnowali z przemieszczania się szosą i skierowali swe jednostki na rzeczkę Pokrzywnicę. Poubierani w białe kożuchy, białe płaszcze, konie okryte na biało, wozy z białymi plandekami, czołgi i działa pomalowane na biało, uzbrojeni po zęby z pozycji rzeki rozpoczęli walkę o Opatówek.
Wskutek tego wojska radzieckie zostały wyparte z niektórych ulic a także z dworca kolejowego w kierunku Szulca i Borowa. Podpalili magazyn z odzieżą i obuwiem (magazyn ten znajdował się tam, gdzie obecnie jest magazyn "Antracytu"). Ogromny magazyn (60 m dł. i 20 m szer.) kryty papą palił się tak mocno, że oświetlił całe przedpole wojskom radzieckim, atakującym od strony Szulca. Po paru godzinach Niemcy zostali z powrotem wyparci z dworca, ale od strony Tłokini wkroczyli do Opatówka. Wysadzili w powietrze most kolejowy, co już nie miało żadnego znaczenia strategicznego, ponieważ wojska radzieckie były już w Kaliszu wkraczając od Trojanowa, Zawad, Szałego. Niemcy zaś, po nieudanej obronie na linii Marchwacz-Opatówek, skierował i swe siły w kierunku Cieni I. Zaraz za cegielnią ruszyli w stronę Chełmc i z tego kierunku aż trzykrotnie atakowali Zawady, Szałe i okolice Piwonic. Wszystkie te ataki zostały odparte przez armię radziecką.

Po tej klęsce wycofali się w kierunku Grabowa a stamtąd pewnie w kierunku Wrocławia, do którego być może wcale nie dotarli. I tym sposobem Kalisz został wyzwolony bez zniszczeń. Opatówek na skutek tych wymienionych działań bardziej ucierpiał niż Kalisz.

A jak wyglądał krajobraz po tych walkach? Na szosie od Szulca stało kilka, rozbitych radzieckich czołgów. Przy wjeździe do Opatówka (obok kuźni p. Mosińskiego - dziś narożnik ul. Łódzkiej i Buczka) stał rozbity radziecki czołg, pod którego gąsienicami leżał przyciśnięty jego dowódca: 5 osobowa załoga nie odstępowała swego dowódcy i maszyny.

Na drodze od dworca kolejowego do kuźni około 20 ciał żołnierzy radzieckich i niemieckich porozjeżdżanych przez czołgi lub inny sprzęt wojskowy. Droga z Marchwacza do Opatówka zasłana była nie tylko trupami, ale i rozbitym sprzętem nierzadko pospychanym przez czołgi do rowów. Trudno dziś oszacować straty, a i wtedy nikt ich nie policzył.

Władze wyzwolonego Opatówka pod kierunkiem radzieckiego komisarza wojskowego w stopniu majora zarządziły pogrzebanie poległych w boju żołnierzy. Żołnierze radzieccy zostali pochowani przez swych kolegów we wspólnej mogile na rynku, w miejscu, gdzie obecnie stoi pomnik ku czci poległych Polaków w wojnie obronnej 1939 roku i zamordowanych w obozach koncentracyjnych.

Poległych żołnierzy Wehrmachtu zbierano na całej szosie od Marchwacza do Opatówka. Zajmowali się tym volksdeutsche, którzy nie uciekli. Ciała ładowano na furmanki, przeważnie po 20 i więcej i przewożono na cmentarz w Opatówku, gdzie zostały pogrzebane we wspólnej mogile na cmentarzu ewangelickim.

Zbieranie ciał trwało trzy dni, a wszystko to odbywało się pod nadzorem powstałej już Milicji Obywatelskiej.

Ogółem z terenu północno-wschodniego gminy Opatówek, zebrano i pochowano w tych dwóch miejscach (wyżej wymienionych) około 150-200 poległych.

W terenie południowo-zachodnim (Zawady-Szałe) pochówkiem zajmowała się gmina Podgrodzie Kaliskie i miasto Kalisz. Żołnierze radzieccy pochowani zostali na cmentarzu powstałym na tę okoliczność za Teatrem im. Wojciecha Bogusławskiego przy ul. Częstochowskiej. Nie wiadomo natomiast, gdzie pochowano żołnierzy Wehrmachtu. Wiadomo zaś na pewno, że wszystkie ciała żołnierzy niemieckich przy zbieraniu były już bez butów i pasów. W te części umundurowania zaopatrzyli się żołnierze radzieccy, którzy tę ogromną część kampanii przeszli nierzadko tylko w walonkach. W ten oto sposób dumni i butni wehrmachtowcy w swą ostatnią drogę poszli boso.

We wrześniu 1994 r. nastąpiła ekshumacja żołnierzy armii niemieckiej z cmentarza opatowskiego na cmentarz w Miłostowie w Poznaniu.


"Opatowianin" 3/67 Marzec 1996

 

Działania wojenne w okolicach Opatówka w styczniu 1945 r. ominęły magazyny w Borowie. Dowództwo radzieckie wiedziało o nich, obawiano się jednak, że teren jest zaminowany i nie podjęto próby zajęcia tych magazynów.

Niemcy składowali broń, amunicję i sprzęt wojskowy w różnych punktach na terenie lasu w bunkrach pomalowanych na kolor zielono-szary. Arsenału pilnowało około 400 żołnierzy gen. Własowa i 10 oficerów oraz około 100 Niemców. Gdy zbliżał się front, próbowali oni wysadzić magazyny w powietrze. Na szczęście udało im się wysadzić tylko kilka bunkrów. Gdyby eksplodowała amunicja zgromadzona w magazynach, wówczas uległyby całkowitemu zniszczeniu okoliczne wioski.

Własowcy i Niemcy po wysadzeniu części magazynów zaczęli uciekać na północ w kierunku miejscowości Dębe. W Nakwasinie i Kobiernie wpadali w ręce żołnierzy radzieckich. Rosjanie rozstrzeliwali Własowców na miejscu jako zdrajców. Tylko niektórym udało się ukryć i uciec.

W pierwszych dniach wolności zaczęli wracać do swoich domów mieszkańcy naszej gminy. Już 25 stycznia przyjechali na czołgach i samochodach armii radzieckiej młodzi chłopcy wywiezieni do kopania rowów w okolice Poddębic, Uniejowa i Warty. Ponieważ w Opatówku trwały walki musieli opuścić pojazdy wojskowe w Szulcu. Wielu z nich było silnie przeziębionych, mieli poodmrażane uszy, nosy, nogi. Ratowali się okładając odmrożone miejsca śniegiem. Niektórzy śmiałkowie przedostali się przez linię frontu do swoich domów. Starsi wracali, gdy front przesunął się na zachód.

Wracali więźniowie obozów koncentracyjnych, którym udało się przeżyć. Byli bardzo wycieńczeni, niektórzy wkrótce umierali. Powracający opowiadali o straszliwych przeżyciach obozowych, o prześladowaniach, głodzie, ciężkiej pracy i komorach gazowych. Wielu więźniów nie przeżyło. Rodziny niektórych pomordowanych otrzymywały paczuszki wielkości pudełka od zapałek z prochami z krematorium.

Wrócił także Żyd, który w latach trzydziestych przyjął wiarę katolicką - Jakub Braun. Na początku wojny wyjechał z Opatówka i ukrywał się w Łodzi, w piwnicy domu siostry żony. Wejście do nieoświetlonej piwnicy znajdowało się w podłodze pod szafą, i tak przeżył prawie 5 lat nie wychodząc na zewnątrz. Po wojnie wrócił do Opatówka jako jedyny Żyd. O pozostałych brak wiadomości. Wszystkich wywieziono do obozów, gdzie prawdopodobnie zginęli.

Żołnierze niemieccy, którzy w wyniku działań wojennych dostali się do niewoli, byli transportowani na wschód. Przez Opatówek przeszło kilkanaście tysięcy jeńców niemieckich. Nie byli to dumni i butni pogromcy Polaków, lecz obdarci, brudni i głodni żołnierze. Przez dwa dni droga z Kalisza do Błaszek była zablokowana przez olbrzymi konwój jeńców niemieckich pilnowanych przez żołnierzy radzieckich.
Konwój zatrzymał się na odpoczynek w Opatówku. Jeńców rozlokowano w Fabryce Mebli - w halach produkcyjnych i na placu oraz w majątku w Józefowie. Jeńcy byli tak głodni, że jedli nawet surowe ziemniaki. Często słyszało się wówczas słowa: "Hitler kaput". Po odpoczynku w Opatówku jeńcy dołączyli do konwoju. "Drang nach Osten" był tym razem przymusowy. O ile wiem, konwój doszedł do Sieradza, gdzie czekały pociągi z wagonami towarowymi, które wywiozły ich w głąb Związku Radzieckiego.


"Opatowianin" 4/68 Kwiecień 1996

 

W czasie okupacji w latach 1942-1945 Niemcy zatrudniali przy Urzędzie Gminy grupę około 40 osób, która wykonywała różne prace na terenie gminy. Byli to Polacy, wśród nich rolnicy, którzy nie zostali wywłaszczeni i w ramach szarwarku musieli nieodpłatnie odrabiać 5-10 dni w miesiącu.

Niemcy uruchomili dla własnych potrzeb małą kopalnię torfu w Józefowie. Zatrudnieni robotnicy kopali tort szpadlami i przewozili taczkami na wyższy, suchy teren. Tam błoto było wyrabiane przez deptanie nogami i ubijane w specjalnych formach. Po wyjęciu z form, przekantowaniu brykiety były suszone i nadawały się na opał. Była to bardzo ciężka praca wymyślona przez okupantów. Wykonujący ją Polacy pracowali niezależnie od pogody, niejednokrotnie tracąc zdrowie.

Druga grupa była zatrudniona przy szlamowaniu stawu w Opatówku. Szlam z tego trzęsawiska wywożono nie bacząc na pogodę, także w słotne i zimne dni.

Trzecia grupa wykonywała prace porządkowe na terenie Opatówka i przy odnawianiu rowów melioracyjnych i naprawie dróg.

Niemcy konsekwentnie prowadzili akcję germanizacyjną. Jedną z form tej akcji było tzw. Leistung-Polen. Niemcy proponowali młodym, ładnym i przystojnym Polakom i Polkom korzyści materialne, zwiększone kartki żywnościowe, talony na materiały ubraniowe, płace równe płacom Niemców, poruszanie się po godzinie policyjnej itp. W zamian za to młodzi Polacy byli zmuszeni wiernie służyć Niemcom i wykonywać ich rozkazy. Ci, którzy odmówili, byli wysyłani do Rzeszy na przymusowe roboty, do ciężkiej pracy w fabrykach lub wywożeni do kopania okopów. W Opatówku akcja niemiecka była bardzo niepopularna, większość opatowian wolało wywózkę lub okopy niż służenie Niemcom.

Wśród Polaków zatrudnionych przy Urzędzie Gminy w Opatówku był Jan Kordas, z zawodu rzeźnik. Przed wojną prowadził sklep masarski, był aktywnym członkiem Stowarzyszenia Rzemieślników Chrześcijańskich i cieszył się bardzo dobrą opinią w miejscowym środowisku. Jan Kordas nie mógł się pogodzić z utratą niepodległości przez Polskę, prześladowaniami Polaków i germanizacją. W porozumieniu z właścicielem majątku Niemcem Konradem Wünsche, porucznikiem Wojska Polskiego przed wojną, postanowili utworzyć na terenie Opatówka konspiracyjną grupę Armii Krajowej. Organizacja miała na celu walkę z okupantem i przygotowania do zbrojnego powstania przeciw Niemcom. Zebrania członków organizacji odbywały się w domu Jana Kordasa i w innych miejscach. Spotykały się małe grupy, by członkowie organizacji jak najmniej o sobie wiedzieli. Do organizacji należało też wielu robotników zatrudnionych w majątku Wünschego, gdzie także odbywały się konspiracyjne spotkania. W 1944 roku do organizacji w Opatówku należało około 60 osób. W lutym 1944 r. jeden z urzędników pracujących w Urzędzie Gminy, Adolf Ploetzke, ostrzegł Jana Kordasa przed niebezpieczeństwem aresztowania. Mimo to Jan Kordas nie zdecydował się na ucieczkę. Być może liczył na pomoc Konrada Wünschego. Przede wszystkim jednak obawiał się, że Niemcy zemszczą się na jego rodzinie.

Na bieg wydarzeń nie trzeba było długo czekać. W nocy z 2 na 3 marca 1944 r. do jego domu wkroczyli żandarmi z nakazem aresztowania. Dwudziestoletni syn - Wiesław, który zawsze stał na straży w czasie tajnych zebrań uniknął aresztowania, ponieważ wcześniej został wywieziony do Poznania do pracy w fabryce. W rodzinie zapanował smutek i niepokój o los męża i ojca. Żona aresztowanego - Jadwiga Kordasowa przejrzała sołecki kufer męża i spaliła wszystkie nieznane sobie dokumenty. Wkrótce nastąpiła rewizja, w czasie której nie znaleziono niczego podejrzanego. Niemcy przewieźli Jana Kordasa do Kalisza. Stamtąd przewieziono go do więzienia przy ul. Roberta Kocha w Łodzi, skąd żona otrzymała 2 kartki pisane obcą ręką po niemiecku - z podpisem męża, zawiadamiające o dobrym zdrowiu i samopoczuciu. Tymczasem do rodziny dotarły wieści, że był bity i katowany. 11 września 1944 r. został przewieziony z łódzkiego więzienia do obozu koncentracyjnego Gross Rosen, gdzie został zamordowany 21.XI.1944 roku.

Rodzą się pytania. Jak doszło do aresztowania Jana Kordasa? W Jaki sposób Niemcy wpadli na trop jego działalności? Czyżby w organizacji był szpicel? A może doniósł któryś z konfidentów, którzy kręcili się po Opatówku i donosili Niemcom o wszystkich "podejrzanych" sytuacjach i osobach. Nakaz aresztowania został wydany przez łódzkie gestapo, które zdobyło notatkę z nazwiskiem "Kordas". Może łącznik przenoszący wiadomość wpadł w ręce gestapo i zdradził? Tego się prawdopodobnie już nigdy nie dowiemy.


"Opatowianin" 5/69 Maj 1996

 

W lipcu 1943 roku zostałem zatrudniony w Zakładach Koncentratów Spożywczych w Winiarach k/Kalisza. Właścicielem Zakładu był Alfred Nowacki. Zakład zatrudniał w tym czasie ok. 1500 osób. Byli to głównie Polacy. Naczelnym dyrektorem był inżynier Karol Gerlicz - były właściciel fabryki "Prosna" w Kaliszu. Był on odpowiedzialny za całokształt produkcji. Dyrektorem do spraw technicznych był jego brat inż. Jan Gerlicz, głównym księgowym - Niemiec Jan Wemer, ale cały zespół księgowych stanowili Polacy. Kierownikami poszczególnych wydziałów produkcyjnych byli także Polacy. Czas pracy był nieograniczony. Jeżeli zachodziła potrzeba pracowaliśmy po 12-14 godzin na dobę, a nawet dłużej.

Wśród pracowników było wielu wywłaszczonych chłopów, którzy nie zostali wywiezieni do Reichu, ale ponieważ stracili stałe zameldowanie byli zmuszeni koczować w stodołach, na strychach budynków i na innych podobnych miejscach, ponieważ stracili stałe zameldowanie. Z chwilą otrzymania stałej pracy mogli się zameldować, ale nikt ich nie pytał, w jakich warunkach mieszkają. A warunki te były często fatalne. Wielu pracowników musiało dotrzeć do Winiar z odległych wiosek: ze Smółek, Ksawerowa, Kalinowej i Kobylnik, Sędzimirowic i innych - odległych nawet o 30 km. Na ich prośbę właściciel zakupił dla fabryki 200 rowerów i wypożyczał je dojeżdżającym. Alfred Nowacki udzielał także bezzwrotnej pomocy materialnej robotnikom, których spotkało jakieś nieszczęście. Dawał pracę ludziom, którym groziło wywiezienie do Niemiec na przymusowe roboty, a nawet takim, którzy obawiali się aresztowania.

W zakładzie były 4 wydziały produkcyjne. Jeden wydział produkował buliony w kostkach i przyprawę w płynie (po niemiecku zwane Circa). Kierownikiem (tego wydziału był Jan Trzeciak, a jego zastępcą Kazimierz Urbański z Tłokini Małej.

Ze względu na opary kwasu solnego, który był używany przy produkcji przyprawy, praca na tym wydziale była bardzo szkodliwa dla zdrowia. Podstawowymi urządzeniami na wydziale były 4 kotły po 10 tysięcy litrów każdy. Kotły były wyłożone kafelkami umocowanymi specjalną zaprawą. Musiały być bardzo szczelne. W kotłach gotowano surowce białkowe i roślinne: kazeinę, makuchy, mielone kości przywożone głównie z Wrocławia, tłuszcze zwierzęce i dodatki smakowe. Do produkcji używano kwasu solnego i sody kaustycznej. Przykre zapachy z tego wydziału rozchodził się w promieniu 3 km. Brak było odpowiedniej wentylacji, a wydział pracował na 3 zmiany, także w niedzielę i wszystkie święta.

Następny wydział nazywał się białą salą i produkował zupy o różnych smakach, proszki do pieczenia ciast itp. Na tym wydziale pracowały głównie kobiety i dziewczęta powyżej 10 lat. I tutaj praca była na 3 zmiany. Kierowniczką i głównym technologiem wydziału była Polka Halina Sztark, majstrami na poszczególnych zmianach były także Polki. Praca na tym wydziale była lżejsza niż na innych wydziałach, dlatego starało się o nią wiele kobiet i młodzieży w wieku od 10 do 16 lat.

Trzeci wydział - to była suszarnia. Zajmowała duże pomieszczenie, w którym znajdowały się 24 urządzenia - suszarnie. Każda z nich miała -3 m długość i 2 szerokości i pięć poziomów. Suszone produkty były przenoszone z piętra na piętro. Do obsługi każdej suszami potrzebni byli dwaj sprawni i silni mężczyźni. Wydział pracował na 3 zmiany i nie mogło być przerw w produkcji. Suszono zarówno owoce jak i warzywa. Najpierw suszono truskawki, które były skupowane przez Kreis Genossenschaft w Kaliszu, potem maliny i owoce jagodowe. Susz był przeznaczony dla wojska, a jego dysponentem były szpitale wojskowe. Susz pakowano do worków i ładowano na ciężarówki. Zdarzało się, że papierowe worki pękały i wówczas przy zbieraniu rozsypanego suszu mogliśmy schować trochę do kieszeni. A susz malinowy był dla nas cennym lekarstwem przeciw przeziębieniom i grypie. Na terenie zakładu był lekarz, ale nie udzielał zwolnień z pracy w razie choroby, musieliśmy więc sami bronić się przed chorobami.

Po zakończeniu suszenia owoców miękkich rozpoczynano suszenie gruszek i śliwek. Technologia suszenia była łatwiejsza, suszono bardzo duże ilości tych owoców. Od października do marca trwał susz ziemniaków. W sezonie przerabiano ponad 1600 t. surowca. Była to najcięższa praca na wydziale. Ziemniaki wsypywano do tzw. ocieraczek (bez przerwy pracowały 4 ocieraczki), a następnie kobiety zatrudnione w suszarni dodatkowo dokładnie oczyszczały każdy ziemniak. Następnie ziemniaki były sypane do krajalnicy, krojone w paski i blanszowane, czyli sparzone w blaszanych pojemnikach z otworami w gotującej wodzie od 10 do 13 minut. Sparzone ziemniaki podawano na sita suszarni. Wykonywanie tej pracy było bardzo niebezpieczne - zdarzały się wypadki poparzeń. Warunki panujące w suszarni sprzyjały przeziębieniom. Po wysuszeniu ziemniaki wyglądały jak kluski z pszennej mąki, były pakowane w papierowe worki. Każdy worek ważył około 15 kg. Suszone ziemniaki przeznaczone były dla szpitali i wojska.

Czwartym wydziałem była ślusarnia i oddział elektryczny. Ich kierownikami byli także Polacy. Kierownikiem ślusarni był Jan Kiełbasa, a oddziału elektrycznego Stanisław Kościelniak. Obaj współpracowali ze sobą bardzo solidnie, bo awarie zdarzały się często i musiały być szybko likwidowane. Najczęściej psuły się pompy i silniki elektryczne. Szybko wymieniano je na inne, sprawne, a uszkodzone naprawiano w warsztacie. Naprawy były pracochłonne i zatrudniano przy nich najmłodszych robotników - dzieci od 10 do 15 lat. Pracowały one przy rozmontowaniu i czyszczeniu pomp dopasowywaniu części zamiennych i ponownym montowaniu. Młodzi uczyli się bardzo szybko i stali się niezastąpionymi pracownikami na tym odcinku pracy. Wykonywali nieraz nawet poważne naprawy pod nadzorem fachowców. Kierownictwo zakładu przestrzegało zasady, by młodzież do lat 15 pracowała tylko 6 godzin dziennie. Niektórzy jednak zostawali dłużej, choć nie otrzymywali zapłaty za dodatkową pracę. Przyczyną były obiady, które otrzymywali wszyscy pracownicy.

Obiady składały się z zupy z bulionem bez mięsa i suchego chleba. Robotnicy mogli jeść bez ograniczeń, ale nie wolno im było zabierać żywności do domu. Młodzi pracownicy mogli się najeść, ponadto na terenie zakładu czuli się bezpieczni.

W zakładzie na wszystkich wydziałach było zatrudnionych około 160 młodocianych pracowników i wszyscy mieli zagwarantowane 6 godzin pracy i było to przestrzegane, co było wyjątkiem wśród zakładów pracy w okresie okupacji.


"Opatowianin" 6/70 Czerwiec 1996



Data utworzenia: przed 2009-01-01
Data aktualizacji: 2011-10-21

Najpopularniejsze

Brak osbługi Flash lub Javascript w Twojej przeglądarce.

Przeglądaj TAGI

Mapa strony