II Wojna Światowa


Okupacyjne wspomnienia Jana Pogorzelca mieszkańca Opatówka cd...

Produkcja zakładów żywnościowych w Winiarach była bardzo duża. Aby dostarczyć surowiec do produkcji i wywieźć wyroby gotowe potrzebny był sprawny transport. Zakład posiadał 12 samochodów z przyczepami, 6 ciągników z przyczepami, 1 samochód tzw. trzykołowy i 3 motocykle. Wszystkie te pojazdy były napędzane na benzynę lub ropę. Ponieważ w warunkach wojennych brakowało tych paliw, więc wszystkie pojazdy musiały być przerobione na tzw. holzgas, czyli gaz drzewny.

W zakładowym warsztacie szybko przerabiano i montowano 200 litrowe kotły na samochodach przy szoferkach. Kotły musiały być bardzo szczelne. Pod spodem znajdowało się palenisko zabezpieczone specjalnymi klamrami, tak by po rozpaleniu ognia nie doszło do wybuchu. Pokrywa była także szczelna zamknięta, gwintowana, zabezpieczona specjalną klamrą. Do wytwarzania gazu w zainstalowanych kotłach używano specjalnych gatunków drewna. Musiało to być drewno najwyższej jakości; dębowe, bukowe, wiązowe bez kory pocięte na pile mechanicznej na kostki. Do kotła ładowano około 200 kg drewna i na takim paliwie samochód mógł przejechać około 400 kilometrów. Zależało to od trasy i od warunków klimatycznych. Każdy kierowca musiał mieć w samochodzie zapas suchego drewna, co najmniej 200 kg.

Kierownikami działu transportu byli Polacy: Targański i z-ca Biegański. Byli to wspaniali ludzie, gdyż wykorzystując swoje możliwości starali się, by pomagać mieszkańcom Kalisza i okolic w trudnych, okupacyjnych warunkach. Ludność była wygłodzona i jakakolwiek pomoc żywnościowa była bardzo cenna.

Produkcja zakładu szła pełną parą na wszystkich odcinkach. Przerabiano wiele tysięcy ton surowców na produkty żywnościowe. Potrzebne były olbrzymie magazyny nie tylko na terenie zakładu, ale również w mieście. Przejęto część magazynów kolejowych przy dworcu w Kaliszu, które należały do przedsiębiorstwa spedycyjnego Stępnia. To jednak nie wystarczało. Władze przeznaczyły na magazyn kościół św. Mikołaja przy ulicy Kanonickiej. Składowano tam surowce do produkcji bulionów; sól, sodę, kazeinę, a także wyroby gotowe.

Wyjazdy samochodów do magazynów w różnych częściach miasta umożliwiały kierowcom dostarczanie mąki, cukru i innych artykułów, mieszkańcom miasta. Kradziono całe worki, dowożono na umówione miejsca, nieraz na śmietnik. Kierownictwo transportu doskonale o tym wiedziało. Jednak w wyniku tej działalności musiały nastąpić braki w magazynach. Zabrakło około 100 t mąki i 60 t cukru. Magazynierzy znaleźli się w trudnej sytuacji, nie umieli się wytłumaczyć, nie mogli też rozpisać tych produktów na potrzeby produkcji.

W nocy z 25 na 24 października 1943 r. wybuchł pożar w magazynie, który mieścił się przy główny wejściu do zakładu. Mąka znajdowała się parterze, zaś cukier na I piętrze. Ogień rozprzestrzeniał się bardzo szybko. Ponieważ zdarzyło się to w nocy straży zakładowej prawie nie było. Tego dnia panowała gęsta mgła, widoczność była tylko do około 10-20 m. Kiedy rano jechałem rowerem do pracy i skręciłem w lewo do zakładu, zamarłem w bezruchu. Na drodze stało pełno żandarmów i wojska. Wszystkich legitymowali. Jeśli do pracy - to raus, i wpuszczano nas na teren zakładu nie przez portiernię lecz bramą. Tu byliśmy poddani pod rozkazy straży wojskowej i straży zawodowej. Robiliśmy, co nam kazano. Trzeba było zabezpieczać pomieszczenia przyległe do magazynu.

Ogień z palącego się magazynu przedostał się na dach. Zawalił się strop I piętra, razem ze znajdującym się tam cukrem. Ogień stawał się coraz silniejszy. Tymczasem w studni głębinowej zabrakło wody, co nigdy się nie zdarzało. W gaszeniu ognia brała udział cała załoga, a akcją kierowali żołnierze z jednostki straży wojskowej. Około godz. 11 pożar został stłumiony. Mimo tego nie zwolniono pracowników, którzy pracowali na nocnej zmianie. Zaczęło się przesłuchiwanie kierowników działów i robotników. Jednocześnie przygotowano produkcję, tak, że zmiana popołudniowa rozpoczęła normalną pracę. Po wstępnych przesłuchaniach zwolniono po godz. 16 robotników z nocnej zmiany pod warunkiem, że stawią się do pracy na swoją zmianę. Wszystkich robotników pouczono, że w razie pożaru powinni zachować tajemnicę i nikomu nie rozpowiadać o wypadku.

Do porządkowania zakładu po pożarze została zatrzymana grupa podwórzowa aż do odwołania. Grupie tej zapewniono kolację w stołówce, a o 1 w nocy - obiad i jedną godzinę przerwy w pracy na odpoczynek. Wszystkie przeszkody powstałe podczas pożaru zostały usunięte. Wygospodarowano miejsce na cukier i mąkę w baraku, który znajdował się na placu przyzakładowym. Około godz. 10 nadeszły pierwsze dostawy cukru i mąki do bieżącej produkcji.

W biurze szefa Nowackiego gestapo i specjalna komisja prowadziły przesłuchania w celu ustalenia przyczyn pożaru i wartości powstałych strat. Czasowo zatrzymano kierownika oddziału elektrycznego Stanisława Kościelniaka. Po długich i żmudnych przesłuchaniach komisja ustaliła, że pożar w magazynie powstał na skutek zwarcia instalacji elektrycznej.
Zwolniono wszystkich zatrzymanych, pod warunkiem, że nie będą się oddalali od miejsca zamieszkania.

Pozostało do wyjaśnienia, jakie ilości cukru i mąki znajdowały się w magazynie w momencie wybuchu pożaru. Trzeba było przyjąć stany księgowe, gdyż kartoteki magazynowe również spłonęły. Po stopieniu się dużej ilości cukru, która wg stanów księgowych miała być w magazynie powinna pozostać duża ilość tzw. melasy. Tymczasem było jej niewiele. W końcu ustalono, że duża ilość mąki i cukru spłynęła z wodą podczas gaszenia pożaru.

W czasie śledztwa kierownik zakładu Alfred Nowacki podkreślał, że przyczyną pożaru nie mogło być podpalenie, że pracownicy aa uczciwi i żaden z nich nie zdziałałby na szkodę zakładu. Szybko przystąpiono do odbudowy spalonego magazynu, która trwała 2 miesiące. W odbudowanym magazynie stropy zostały zalane betonem. Produkcja szła normalnie, tak jakby nic się nie stało. Nie zaprzestano także pomocy żywnościowej dla mieszkańców Kalisza poprzez kierowców i zaufanych robotników. Należy przyznać, że tym ludziom nie brakowało odwagi, ryzykowali własnym życiem. Wiedzieli o tym dobrze, bo większość widziała na własne oczy konwoje transportowanych Polaków do lasu w Winiarach na stracenie.

Droga do lasu prowadziła obok zakładu. Konwoje wyglądały zawsze tak samo. Na czele jechał samochód z esesmanami w czarnych płaszczach i kapeluszach. Potem jechał samochód z żołnierzami, którzy przygotowywali miejsce egzekucji. Kolejny samochód wiózł skazanych i na końcu samochód osobowy z żandarmami uzbrojonymi w broń automatyczną gotową do strzału. Po dokonanej egzekucji starannie zabezpieczano ślady zbrodni. Ofiary powiązane drutem kolczastym musiały przyglądać się, jak oprawcy kopią im grób. Nie ustalono, ile osób stracono w winiarskim lesie podczas wojny. Egzekucje odbywały się przeważnie dwa razy w miesiącu, prawdopodobnie na ustne polecenie komendy żandarmerii, bez sądu.

Wszyscy widzieliśmy konwoje ze skazańcami, wiedział o nich także Alfred Nowacki. Droga do lasu prowadziła obok jego domu. Słyszał strzały i widział wracających oprawców. Wszyscy byliśmy bezsilni.


"Opatowianin" 7,8/71,72 Lipiec-Sierpień 1996

 

W lesie winiarskim okupanci przeprowadzali egzekucje raz lub dwa razy w miesiącu. Odbywały się one do końca 1944 r. Dokładnie nie wiadomo, kim były ofiary: prawdopodobnie członkowie ruchu oporu lub ludzie, którzy ze względu na swoją pozycję społeczną przed wojną mogli nimi być. Na pewno skazywano Polaków także za drobne przewinienia, takie jak posiadanie artykułów żywnościowych bez podania źródła ich pochodzenia czy brak pokory i uniżoności w kontaktach z Niemcami. W okresie od listopada 1939 roku do lutego 40 roku w lesie w Winiarach k/Kalisza rozstrzeliwano więźniów przywożonych z Ostrowa, więzienia kaliskiego, Ostrzeszowa, Krotoszyna i innych miejscowości. Podczas ekshumacji przeprowadzonej w 1945 roku wydobyto szczątki 327 ofiar (dane na podstawie pracy zbiorowej pod redakcją Antoniego Czubińskiego pt. Zbrodnie hitlerowskie na Ziemi Kaliskiej w latach 1939-1945 wydanej w Kaliszu, 1979 r.)

Na początku 1944 r. nie działo się w zakładzie w Winiarach nic szczególnego. Polacy dowiadywali się o klęskach Niemców na froncie wschodnim i to pozwalało żywić nadzieję na zakończenie koszmaru wojennego. Tymczasem trzeba było żyć, by doczekać wolności. Na terenie zakładu w małym drewnianym budynku mieścił się niewielki sklep prowadzony przez Niemkę Ilzę Werner czynny w godz. 10-13 i 18-21.W kantynie, bo tak powszechnie nazywano sklep, można było kupić masło, niektóre tłuszcze, papierosy, pastę do zębów, pastę do butów i niektóre niezbędne do życia artykuły. Wszystko oczywiście na kartki. Niektórzy starali się zdobyć "na lewo" kartki niemieckie, na które można było kupić dobrej jakości papierosy i później wymienić je na mięso, masło i inne artykuły żywnościowe. Kierowniczka sklepu dostawała za taką "usługę" 5 marek i tak handel wymienny stał się nagminny. Ludzie wydawali wszystkie swoje oszczędności, żeby jakoś przeżyć, ale trzeba było być bardzo ostrożnym, bo w razie wpadki groziła surowa kara. Żyli w niepewności i strachu, ale z nadzieją, że wojna wkrótce się skończy.

Pamiętam 3 lub 4 marca 1944 r. Dzień był pogodny, na niebie ani jednej chmurki. Około godziny 11 usłyszeliśmy ryk syren alarmowych w Kaliszu, włączono także syrenę zakładową. Ryk syren był tak straszny, że trudno sobie wyobrazić. Zatrzymano produkcję, wyłączono maszyny, robotnicy weszli do piwnic, a Niemcy pouciekali poza teren zakładu. Robotnicy podwórzowi, do których i ja się zaliczałem, schronili się pod wiatą. Po około 15 minutach usłyszeliśmy ryk samolotów, które przelatywały nad Kaliszem i Winiarami na wschód. Wyglądało to tak, jakby leciało wielkie stado gołębi srebrzących się na tle błękitnego nieba. Po przelocie pierwszej grupy samolotów po dziesięciu minutach pojawiła się druga. Zastanawialiśmy się, dlaczego niemiecka artyleria przeciwlotnicza w Kaliszu i Ostrowie nie zaatakowała lecących samolotów. Później dowiedzieliśmy się, że samoloty leciały tak wysoko, iż były poza zasięgiem dział niemieckich. Jak się okazało i był to przerzut sił powietrznych w ramach współpracy Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego. Samoloty te startowały w Ottawie i lądowały w Moskwie na lotnisku Wnukowo i na innych lotniskach. Dzięki dużej wysokości lecące samoloty mogły bezpiecznie przelecieć nad terenem Rzeszy Niemieckiej i krajów okupowanych przez Niemcy. Niebo nad Niemcami zostało opanowane przez lotnictwo alianckie, ale Niemcy nie dali po sobie poznać, że doznali tak wielkiej porażki. Około godziny 12 alarm został odwołany i wróciliśmy do pracy, tak jakby nic się nie stało.

Kilka dni później w godzinach popołudniowych pracowaliśmy przy załadunku ziemniaków z kopców. Nagle usłyszeliśmy eksplozję, tak silną, że aż nami zatrzęsło. Okazało się, że Niemcy robili próby z rakietami V-1 lub V-2 i jedna z nich spadła w Sierzchowie pomiędzy obecną remizą strażacką a sklepem. Powstał lej o średnicy około 15 m i głębokości 4 m.

Prawie natychmiast przybyła żandarmeria i żołnierze Wehrmachtu, aby nie dopuścić miejscowej ludności do miejsca wybuchu. Zebrali pozostałe części rakiety i opuścili teren. W promieniu 100 m od miejsca wybuchu pozostały odpryski w postaci gwoździ, pociętych starych fajerek i innego żelastwa. Był to wybuch doświadczalny. Cztery dni później w godzinach popołudniowych taka sama rakieta spadła w Rożdżałach. Wybuch zniszczył budynek szkolny, ale na szczęście nikogo w szkole nie było. Siła podmuchu musiała być bardzo duża, gdyż murowany budynek rozpadł się a rakieta spadła o 150 m dalej. Pozostał olbrzymi lej i resztki różnego żelastwa.

Podobne rakiety spadły w lesie w Brończynie koło Błaszek. Doświadczenia były prowadzone przez dłuższy czas w różnych miejscach na terenie Polski. Rakieta miała być przystosowana do przenoszenia broni atomowej, do której wyprodukowania Niemcy się przygotowywali. Niemcy wystrzeliwali rakiety V-1 na Londyn, powodując wielkie straty i zniszczenia w mieście. Alianci zmobilizowali wszystkie siły, by zniszczyć niebezpieczną broń. Udało się to dzięki Polakom, którzy nie tylko odkryli bazę doświadczalną pocisków V1, V2 w Peenemünde na wyspie Uznam, ale zdobyli całą rakietę V 2. Polscy naukowcy dokładni zbadali rakietę i wyniki badań przekazali aliantom razem z częściami rakiety. To właśnie Polacy wykryli większość zakładów zbrojeniowych na terenie Niemiec i w krajach okupowanych przyczyniając się w dużym stopniu do zniszczenia tej broni. To również polskie dywizjony lotnicze broniły Londynu przed atakami rakiet.

Pomimo niepowodzeń na froncie wschodnim Niemcy wierzyli w zwycięstwo, w którym miała pomóc nowa broń - rakiety bez pilotów, mogące zniszczyć każdy obiekt. Nawet silne lotnictwo nie było już w tej sytuacji tak ważne. Mówiono o tym w zakładzie na informacyjnych spotkaniach Niemców. Jednocześnie ostrzegano przed wrogiem. Na ulicach, na terenie zakładów, na murach, budynkach i wszędzie, gdzie było to możliwe wywieszano duże plakaty, przedstawiające mężczyznę ubranego na czarno w czarnym kapeluszu, który przykłada ucho do ściany. Napisy głosiły: "strzeż się wroga - wróg jest wszędzie".

Takie plakaty wisiały także w Opatówku na budynku Urzędu Gminy, na domu p. Szalińskiego, na budynku byłej fabryki sukna. Dodatkowe napisy informowały, że w razie spotkania podejrzanej osoby należy natychmiast zgłosić to na żandarmerii lub zaufanej osobie np. sołtysowi.

W zakładzie praca trwała normalnie, ale utrzymywała się surowa dyscyplina, wydłużony był czas pracy i w ten sposób część-robotników była niepotrzebna. Wzmagane były wywózki na roboty przymusowe do Niemiec, nie ustawały łapanki, przeważnie łudzi młodych. Przeznaczeni do wywózki na roboty byli doprowadzani do Arbeitszamtu przy obecnej ulicy 3 Maja w Kaliszu. Gdy zgromadzono odpowiednią ilość złapanych osób, to na stacji kolejowej w Kaliszu były przygotowane wagony towarowe (bramkarzy). Były to wagony z budką, w której siedział żandarm pilnujący transportu. Ludzi ustawiano czwórkami i prowadzono na dworzec. Niektórzy mieli przy sobie niewielkie tobołki, ale byli i tacy, których zabrano prosto z ulicy i nie mieli przy sobie niczego. Również ich rodziny często nie wiedziały, co się stało z najbliższymi. Do wagonu ładowano po 50-60 osób. Drzwi wagonów były zamknięte i okratowane, zasuwę na drzwiach dodatkowo mocowano grubym drutem. W dachach wagonów były niewielkie okienka. Tak przygotowane wagony z zamkniętymi ludźmi czekały nieraz wiele godzin na bocznicy na przyjazd pociągu. Uwięzieni ludzie przebywali w nich w ciasnocie i smrodzie bez żywności i picia. Takie widoki nożna było zobaczyć dwa razy w tygodniu. Tak Niemcy traktowali podbity przez siebie naród.


"Opatowianin"9/73 Wrzesień 1996

 

Polacy ciężko doświadczeni przez wojnę z niecierpliwością oczekiwali wiadomości o porażkach Niemców i zakończenia okupacji. Niektórzy potajemnie słuchali radia, czytali podziemną prasę i zdobyte wiadomości przekazywali innym.

Bardzo ważną rolę w zdobywaniu i przekazywaniu wiadomości odegrali kolejarze, którzy z racji swego zawodu podróżowali po kraju. Przywozili najnowsze wiadomości z innych części kraju i interesowali się tym, co dzieje się w Kaliszu i okolicach. Zdarzało się nieraz, że pociągi towarowe były kierowane na bocznicę, by przepuścić transporty z wojskiem i sprzętem, wówczas kolejarze mieli czas, by kontaktować się z miejscową ludnością. To przede wszystkim od nich dowiedzieliśmy się o przygotowaniach do powstania warszawskiego i porażkach Niemców. Kolejarze przekazywali zebrane wiadomości do protektoratu.

Interesowały ich formy i zakres prześladowań a także doświadczenia z bronią V-1, V-2, zachowanie Niemców i volksdeutschów. Miejscowi Polacy wiedzieli nie tylko o pociskach, które upadały w okolicy, ale także o tych, które przelatując dalej odpalały pierwszy człon rakiety, czemu towarzyszył niesamowity huk i błysk. W ten sposób funkcjonował przepływ informacji między Polakami zamieszkałymi tzw. Wartegau i tzw. Protektorat. Ustna droga przekazywania informacji była najbezpieczniejsza.

W zakładzie praca toczyła się normalnie. Panował ład i iście niemiecka dyscyplina. Zawsze jednak była możliwość podzielenia się ze współpracownikami najnowszymi wiadomościami, które podnosiły na duchu i dawały nadzieję na zakończenie wojny.

Zbliżały się imieniny szefa zakładu - Alfreda Nowackiego (polski odpowiednik imienia Alfred - Wojciech). Ktoś zaproponował składkę na prezent dla szefa. Pomysł podchwycili pracownicy wszystkich wydziałów i za zebrane pieniądze zakupiono prezenty. W dniu imienin delegacje wydziałów od samego rana udawały się do domu Alfreda Nowackiego. Solenizant częstował wszystkich ciastem i herbatą. Tak się złożyło, że i ja jako pracownik grupy podwórzowej zostałem wytypowany do składania życzeń. Tego dnia było bardzo dużo pracy. Trzeba było rozładować kilka wagonów soli i kazeiny w magazynie, który mieścił się w kościele św. Mikołaja - dzisiejszej katedrze. Worki z solą i kazeiną były układane w sztaple 5-cio metrowej wysokości i wyżej. Wchodziliśmy z workami po tzw. raflykach. Były to dwie zbite deski, nabite szpagami. Przypominały drabinę. Po zakończeniu pracy wróciłem na plac podwórzowy. Kierownik Stanisław Pilarczyk poinformował mnie, że pójdę razem z Józefem Krzyżaniakiem, Stefanem Waszakiem i Marianem Andrzejakiem. Szybko umyliśmy się, wyczyściliśmy buty i zabraliśmy z magazynu wcześniej zakupioną palmę. Palma była duża, w pięknej drewnianej donicy i do willi szefa mieszczącej się około 50 m od magazynu musiało ją nieść 4 ludzi. Do naszej delegacji dołączył kierownik gospodarstwa rolnego Józef Zimny i sekretarka naszego działu p. Sztark. Przed wejściem do willi czekał solenizant w towarzystwie żony. Kierownik złożył życzenia po niemiecku, ale szef powiedział, by powtórzył je po polsku, bo on zna język polski i tego dnia będziemy rozmawiać po polsku. Następnie zaproszono nas do stołu. Rozmawialiśmy i nasz kierownik często tłumaczył rozmowę żonie szefa, która nie znała języka polskiego. Pamiętam, że Alfred Nowacki powiedział, że jeżeli ta wojna skończy się pomyślnie, to zakład, będzie miał duże możliwości rozwoju. Robotnicy nie będą już tułaczami, bo planuje się nie tylko rozbudowę zakładu, ale także budowę domów mieszkalnych po obu stronach szosy.

Przyjęcie odbyło się w miłej atmosferze, czas biegł szybko, zbliżała się godzina policyjna. Szef już wcześniej przygotował dla wszystkich przepustki, tak, że mogliśmy szczęśliwie dotrzeć do swoich miejsc zamieszkania. Następnego dnia wszyscy rozmawiali o przyjęciu imieninowym. Mogło ono się zdarzyć tylko w Winiaracb, bo Nowacki nie bał się władz zwierzchnich. Tego typu spotkania z Polakami były zabronione, a ich organizatorom groziły ostre sankcje.

Na terenie zakładu dały się zauważyć pewne przygotowania, zwłaszcza w transporcie. Gromadzono paliwo, smary, różnego rodzaju oleje, ogumienie. Coraz częściej docierały do nas wieści o powstaniu warszawskim, które miało wybuchnąć w czerwcu 1944 r. Potem dowiedzieliśmy się, że termin został przesunięty na lipiec. O tym wszystkim donosili nam wspaniali kierowcy: bracia Woźniakowie, pan Biegański, Józef Janiak. Tymczasem wywiad niemiecki wzmógł działania w celu zlikwidowania ogniw Armii Krajowej. Do organizacji przysyłano konfidentów, by rozbić ją od środka.

W lipcu do Alfreda Nowackiego kontrwywiad niemiecki przysłał swojego człowieka w stopniu majora wojska polskiego. Agent zgłosił się w nocy na portierni i zażądał widzenia z szefem zakładu w pilnej sprawie. Początkowo Nowacki zawiadomiony telefonicznie przez portiera nie chciał przyjąć w swojej willi nieznajomego. Ponieważ jednak tamten był nieustępliwy Nowacki w końcu wyraził zgodę na spotkanie. Agent przedstawił się jako polski major przerzucony przez dowództwo wywiadu z Londynu w celu organizowania pomocy dla akcji zbrojnej, która była przygotowywana w Warszawie. Nowacki nie zorientował się, że jest to podstęp. Przez 5 dni agent przebywał w jego domu. W tym czasie zastanawiano się, gdzie go umieścić. Proponowano w Opatówku u Wünschego, ale Wünsche nie chciał się zgodzić motywując odmowę tym, że ukrywa się u niego już 2 oficerów. Proponowane majątki w Żydowie i Dębem nie odpowiadały agentowi ze względu na utrudniony kontakt z Kaliszem. Sam agent sugerował, że najlepiej byłoby mu w jednym z magazynów na terenie Kalisza. Magazynier Stanisław Skrzypek zaproponował magazyn w kościele św. Mikołaja. W zakrystii kościoła urządzono skromny pokoik z łóżkiem, z biurkiem i kilkoma krzesłami. Wyznaczał tam spotkania z członkami organizacji. Miał doskonałe warunki do działania, gdyż mógł od razu donosić o wszystkim na Gestapo, które miało klucze od magazynu.

My pracowaliśmy w magazynie normalnie. Nie wiedzieliśmy wówczas o agencie. Zastanawiało nas tylko, dlaczego nie wolno się zbliżać do zakrystii. Tymczasem agent w krótkim czasie miał rozpracowaną całą organizację Armii Krajowej na terenie Kalisza.


"Opatowianin"11/75 Listopad 1996

 

O wybuchu powstania warszawskiego dowiedzieliśmy się z przecieków, gdyż w niemieckich środkach przekazu nie było ani słowa o tym, że w Warszawie trwają walki i powstańcy odnoszą sukcesy.

Na naszym terenie członkowie konspiracyjnego podziemia oczekiwali rozkazu podjęcia walki zbrojnej. W zakładzie najbardziej zaangażowani w działalność podziemną byli kierowcy - bracia Woźniakowie, Biegański, Owsiak, mechanik - Jarek, niektórzy kierownicy działów oraz główny dyrektor - Karol Gerlicz. Spotkania odbywały się w małych grupkach. Przekazywano informacje, że jeszcze nie nadszedł czas walki zbrojnej, apelowano o szczególną ostrożność, zwłaszcza w kontaktach z nieznajomymi. Alfred Nowacki często wyjeżdżał na spotkania poza teren zakładu. Nie było jednak żadnych konkretnych rezultatów spotkań kierownictwa Armii Krajowej w Kaliskiem. Ktoś umiejętnie blokował wszelkie decyzje i skutecznie wpływał na hamowanie nastrojów antyniemieckich.

Tym kimś był agent niemiecki umieszczony przez samego Alfreda Nowackiego w kościele św. Mikołaja. Agent prawie codziennie organizował spotkania, w czasie których przekazywał rzekome wytyczne otrzymywane z Londynu o konieczności powstrzymywania akcji zbrojnej na naszym terenie. Potrafił wszystkich przekonać, a jednocześnie miał okazję osobiście poznać przywódców Armii Krajowej, słuchać ich sądów i wypowiedzi a nawet nagrywać je. Uczestnicy spotkań niczego nie podejrzewali. Byli przekonani, że mają do czynienia z oficerem polskim przerzuconym z Londynu. Dlatego niczego przed nim nie ukrywali i w dobrej wierze wykonywali jego polecenia. W ten sposób agent niemieckiego wywiadu rozpracował siatkę Armii Krajowej na terenie kaliskiego. Gdy agent zebrał dostateczną ilość dowodów istnienia i działania organizacji podziemnej przystąpił do akcji jej likwidacji.

25 sierpnia ok. godz. 22 lub 23 Alfred Nowacki otrzymał anonimowy telefon ostrzegający go przed groźbą aresztowania. Anonimowy rozmówca proponował natychmiastową ucieczkę przez płot zakładu do lasu i wyznaczył miejsce spotkania. Rozmowa była prowadzona po polsku. Słyszała ją gospodyni państwa Nowackich - Maria Zimna. Żona Alfreda Nowackiego nie znała języka polskiego i nie została wtajemniczona w treść ostrzeżenia. Nowacki zlekceważył je. Był pewien, że jemu, mającemu powiązania rodzinne przez żonę z marszałkiem Rzeszy Goeringiem, nic nie grozi. Podobne ostrzeżenia otrzymali także inni. I oni także zlekceważyli je, sądząc, że obywatele niemieccy są bezpieczni. Konrad Wünsche - właściciel majątku w Opatówku także został ostrzeżony i mimo że żona radziła mu ucieczkę pozostał w domu. Z ostrzeżenia skorzystali natomiast Polacy. Karol Gerlicz, który mieszkał w starym browarze w Winiarach, uciekł prosto do lasu. Ukrył się Jan Krzywda, Kwiatkowski i inni. Większość z nich przeżyła wojnę. Do dziś nie wiadomo, kim była tajemnicza osoba, która na kilka godzin przed akcją ostrzegała członków konspiracji.


"Opatowianin"12/76 Grudzień 1996

 

Alfred Nowacki wierzył w swoją nietykalność, a jednak anonimowy telefon zaniepokoił go. Nie położył się spać i czekał na rozwój wypadków. 26 sierpnia między godz.2 a 3 w nocy podjechały pod zakład dwa samochody z gestapo. Portier otrzymał polecenie, by zadzwonić do szefa. Nowacki kazał ich wpuścić. Okazało się, że są to funkcjonariusze z łódzkiego gestapo. Mieli oni nakaz przeprowadzenia rewizji i aresztowania Alfreda Nowackiego, który usiłował tłumaczyć, że jest oddanym obywatelem Rzeszy i musiała nastąpić jakaś tragiczna pomyłka. Chciał także dzwonić do Berlina, ale powiedziano mu, że to nie na sensu, gdyż władze w Berlinie są dokładnie poinformowane o akcji, a powinowactwo z Goeringiem nic mu nie pomoże. Jeden z oficerów nałożył mu kajdanki i odprowadził do samochodu. Następnie wylegitymowano panią Nowacką i gosposię - Marię Zimną.

W tym samym czasie także pod bramę pałacu Konrada Wünschego w Opatówku podjechało gestapo. W pałacu kwaterował niemiecki pułkownik i dwóch majorów. Po krótkiej rozmowie z oficerami, gestapo przedstawiło Wünschemu nakaz aresztowania, nałożono mu kajdanki i brutalnie wypchnięto z mieszkania tak, że nie zdążył się nawet pożegnać z żoną i z dziećmi.

Tej samej nocy aresztowani zostali właściciele majątków w Dębem i Żydowie. Łącznie w Kaliszu i okolicy aresztowano w nocy z 25 na 26 sierpnia 1944 roku 72 osoby. Akcja ta była przeprowadzona na terenie całego Warthegau. Nie stosowano żadnych ulg wobec aresztowanych obywateli niemieckich. Wszystkich zgromadzono w siedzibie gestapo przy ulicy Jasnej w Kaliszu. Nie zdjęto im kajdanek, nie pozwolono usiąść, a gdy domagali się wyjaśnień, do sali wszedł niemiecki agent, ten, który ukrywał się w kościele św. Mikołaja i którego wszyscy znali jako polskiego oficera. Powiedział krótko, że ma dowody świadczące o zdradzie państwa niemieckiego przez aresztowanych. Wszystkich przewieziono do kaliskiego więzienia.

Tymczasem rodziny aresztowanych zwracały się do władz o uwolnienie swoich bliskich lub choćby o umożliwienie widzenia się z nimi. Prośby te były ignorowane. Polecono rodzinom prowadzenie majątków i zakładów produkcyjnych, na co prawie wszyscy wyrazili zgodę. Pani Wünschowa powiedziała, że będzie prowadziła majątek, bo otrzymała go od swoich rodziców i jest to jej własność. Powiedziała także, że nie wierzy w winę swego męża.

Do zakładu w Winiarach przyjechali przedstawiciele policji i SS. Przewodził im agent wywiadu bez nogi, działający wcześniej w kościele św. Mikołaja, który po zlikwidowaniu siatki AK został, szefem policji i SS w Kaliszu. Zaproponowano pani Nowackiej prowadzenie zakładu do czasu, aż sprawa jej męża wyjaśni się. Pani Nowacka odrzuciła propozycję, oświadczając, że jej mąż padł ofiarą prowokacji i jest niewinny. Świadkiem tej rozmowy była gosposia państwa Nowackich. - Maria Zimna.


"Opatowianin"1/77 Styczeń 1997

 

Po aresztowaniu właściciela "Lebensmittel Fabrik" Winiary - Alfreda Nowackiego i ucieczce dyrektora Gerlicza w fabryce praca toczyła się normalnie, ale gestapo wzmagało kontrolę pracowników, przesłuchiwano podejrzanych, niektórych zatrzymywano.

Nie znalazł się nikt, kto zechciałby prowadzić tak ważny zakład, dlatego zapadła decyzja, by oddać zakład pod administrację Kreissgenossenschaft (Powiatowy Związek Spółdzielczy) w Kaliszu. Prezes tej instytucji - rzekomy Polak - przed przejęciem zakładu zażądał, by żona Alfreda Nowackiego mieszkająca na terenie zakładu wyprowadziła się. Tydzień po aresztowaniu męża Nowacką wyprowadzono z willi i odwieziono na dworzec kolejowy, skąd pociągiem musiała udać się do Berlina. Została internowana we włościach Hermana Goeringa i pozbawiona możliwości jakiegokolwiek kontaktu z mężem. Mieszkanie Nowackich w Winiarach zostało zamknięte i zaplombowane, gospodyni Marii Zimnej polecono stawić się następnego dnia na gestapo. Znajomy kierowca - Stanisław Targański poradził jej, by nie wracała do domu, nie poszła na gestapo i ukryła się, ale ona czuła się niewinna, miała nadzieję, że znając język niemiecki doczeka końca wojny pracując w zakładzie. Następnego dnia rano zjawiło się w domu gestapo. Zabrano ją na ulicę Jasną, potem wywieziono do obozu Gross Rosen, gdzie poddawano ją torturom, ale niczego się od niej nie dowiedziano.

Prezes Kreissgenossenschaftu zjawiał się codziennie w zakładzie o godz. 12 i zostawał do godz. 15. Był to bardzo okrutny człowiek, chodził po zakładzie ze szpicrutą. Kiedy zaglądał do biura i na wydziały, ludzi ogarniał strach. Po paru dniach tego urzędowania gestapo aresztowało głównego ekonomistę - Edwarda Kolma, który uchodził za nietykalnego, jako członek SA, pracownik solidny, niemieszający się do spraw kadrowych. Dopiero z przecieków dowiedzieliśmy się, że Kolm był z pochodzenia Żydem. Aresztowano także jego żonę, czteroletnią córkę i trzyletniego syna. Zaginął po nich wszelki ślad. Dwa dni później aresztowano zastępcę Kolma - Artura Wernera, który był rodowitym Niemcem z okolic Magdeburga. Po dwóch dniach został zwolniony, ale nie wrócił już do zakładu, tylko wyjechał do rodziny w Niemczech.

W zakładzie w Winiarach, jak i w innych kaliskich zakładach, wyszukiwano ludzi z wyższym wykształceniem i byłych wojskowych. Oczywiście wszyscy starali się ukryć swoje wykształcenie i wojskową przeszłość, ale zdarzali się donosiciele, głównie volksdeutsche, którzy informowali gestapo i przyczyniali się do aresztowania Polaków. W zakładzie znaleziono 2 osoby, które przed wojną służyły w wojsku. Byli to - Jan Ostapinko ze Smółek gm. Rajsko i mieszkaniec Dobrzeca - Antoni Suwała. Obaj zostali aresztowani. Następnie zażądano 20 młodych ludzi z zakładu, których wywieziono na przymusowe roboty do Niemiec. Mieli trochę szczęścia, bo zostali zatrudnieni w rolnictwie, gdzie łatwiej było przeżyć.

Od kierownika działu administracyjnego - Franca Klapacha - Niemca, pochodzącego z Piły - dowiedzieliśmy się, że nowy zarządzający zakładem wprowadza taki terror, bo jest wściekły, że nie pozwolono mu zamieszkać w willi Nowackich.

W zakładzie pracowali głównie Polacy, kilku Niemców w administracji i grupa kilkunastu osób innych narodowości: 6 Ukraińców, 4 Litwinów, 2 Łotyszów i 1 Estończyk. Byli oni uprzywilejowani podobnie jak Niemcy, otrzymywali kartki żywnościowe, takie jak Niemcy i mieli lekką pracę. Po aresztowaniu Nowackiego większość z nich nie przyszła do pracy. Jeden z nich - białogwardzista Józef Wosko - powiedział nam, że pozostali byli donosicielami i zostali przerzuceni do innych miejsc.

Z powodu aresztowań zmniejszyła się liczba pracowników, dlatego pozostali musieli pracować dłużej, nawet do 12 godzin na dobę. Nowy szef kazał sporządzić listy wszystkich pracowników z dokładnymi danymi, tak, że w razie aresztowań gestapo miało ułatwioną pracę.


"Opatowianin"2/78 Luty 1997

 

Władzom okupacyjnym bardzo zależało na tym, by rozprawa oskarżonych o zdradę III Rzeszy odbyła się jak najszybciej. Datę rozprawy ustalono na 15 października 1944 r. Pojawiły się jednak trudności z ustaleniem składu sędziowskiego. Sędziowie nie chcieli prowadzić tej sprawy. Wobec tego przysłano trzyosobowy skład sędziowski z Berlina. Byli to młodzi ludzie po studiach prawniczych (sędzia główny liczył podobno 24 lata).Wszyscy wywodzili się z organizacji Hitler Jugend.

Po zapoznaniu się przez sędziów ze wstępnymi aktami oskarżenia wyznaczono nowy termin rozprawy - koniec października 1944 roku. Rozprawa była prowadzona przy drzwiach zamkniętych. Wiadomości, które podaję, pochodzą z przecieków.

Oskarżonym zarzucano współpracę z Armią Krajową, zdradę państwa niemieckiego i przygotowania do wystąpienia przeciw władzom III Rzeszy. Rozprawa trwała 8 dni i po każdym docierały do nas skromne informacje. Podobno jeden z oskarżonych - Henryk Fulde miał powiedzieć, że ani on, ani żaden z oskarżonych nie zdradził swojej ojczyzny, bo ich prawdziwą Ojczyzną jest Polska. W podobny sposób wypowiedział się Konrad Wünsche. Fulde podobno dodał, że morderców i krwiopijców, jakimi są oskarżyciele, nikt z oskarżonych nie będzie prosił o łaskę. W ósmym dniu proces został przerwany.
Po siedmiu dniach miał być ogłoszony wyrok. O ile dobrze pamiętam, było to 15 listopada.
Wyrok, który ogłoszono przy drzwiach zamkniętych brzmiał: kara śmierci.

Do gmachu sądu nie przywieziono wszystkich oskarżonych. Teren wokół gmachu był otoczony przez gestapowców i żandarmów i pilnie strzeżony. Nie powiadomiono rodzin oskarżonych, nie podano także terminu wykonania wyroku.

Tymczasem w środowisku niemieckim, na zebraniach, w których musieli uczestniczyć wszyscy Niemcy, podawano, jaki los spotka każdego Niemca, który ośmieli się współpracować z "polskimi bandytami". Jako przykład podawano oskarżonych z kaliskiego październikowego procesu.

Propaganda niemiecka nawoływała Polaków do współpracy z Niemcami w obliczu zbliżających się bolszewików.

Pamiętam olbrzymie plakaty, które rozwieszano na murach ratusza, koszarach wojskowych przy Rogatce i na dworcu kolejowym w Kaliszu. Jeden z plakatów pokazywał dumnego oficera niemieckiego. Na innym pokazywano żołnierzy niemieckich odkopujących masowe groby pomordowanych oficerów poległych w Katyniu. Nad ekshumacją czuwała komisja składająca się z 5 Niemców i 5 polskich profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nie wiem, czy byli to rzeczywiście polscy profesorowie. Pod plakatami znajdowały się napisy, że ofiarami zbrodni w Katyniu są polscy oficerowie, że przywożono ich na miejsce egzekucji z obozów w Ostaszkowie i Starobielsku, i że mordu dokonali bolszewicy.

Jeszcze inny plakat pokazywał gen. Władysława Sikorskiego w galowym mundurze. Podpis pod plakatem informował, że generał zginął nad Zatoką Gibraltarską na rozkaz Stalina.

Kolejny plakat pokazywał braterstwo żołnierzy, niemieckich i polskich oficerów z organizacji WIN ("Wolność i Niepodległość").Pod spodem była informacja, że jednostki WIN współpracują z wojskiem niemieckim i pomagają w zwalczaniu bandytów bolszewickich. Informowano także o naborze do polskich jednostek WIN na Podkarpaciu.

Tymczasem było już wiadomo, że Niemcy ponoszą coraz większe klęski na wszystkich frontach. Od wschodu zbliżała się Armia Czerwona i zamożniejsi Niemcy zaczęli opuszczać nasz kraj wywożąc zagrabiony i własny dobytek. Mimo to okupanci nie osłabiali represji i prześladowań, trwały aresztowania, wywózki i egzekucje Polaków.

W takiej atmosferze spędziliśmy ostatnie okupacyjne święta Bożego Narodzenia. W czasie świąt pracowaliśmy w zakładzie, tak jak w inne dni. Niestawienie się do pracy było surowo karane. Kolejne dni bardzo się dłużyły. Zewsząd nadchodziły informacje o zbliżających się wojskach radzieckich, o wyzwoleniu Warszawy. Na ulicach i drogach coraz więcej było niemieckich uciekinierów.

Skazani wyrokiem z listopada czekali w kaliskim więzieniu na wolność. Wszyscy byli przekonani, że więźniowie przeżyją. Stało się jednak inaczej. Kalisz opustoszał, rodziny niemieckie wyjechały, pozostało gestapo, żandarmi i wojsko do obrony miasta przed nacierającymi wojskami radzieckimi. W tym czasie oprawcy niemieccy postanowili wykonać wyrok na skazanych. Decyzja zapadła prawdopodobnie 18 stycznia. Wyrok miał być wykonany w wielkiej tajemnicy, bez świadków. A jednak znalazł się świadek, który widział egzekucję. 19 stycznia rano gajowy - Bąbel wyszedł do skarszewskiego lasu. Nagle zauważył samochody wojskowe, które wjeżdżały na teren leśny. Wdrapał się na wysoką sosnę i z dala obserwował miejsce egzekucji. Słyszał głosy, ale nie mógł rozróżnić poszczególnych słów. Widział, że jeden z Niemców nie miał nogi i chodził o kuli. Niemcy wyprowadzali z samochodu po dwóch, trzech skazanych, podprowadzali do wcześniej wykopanego dołu i strzałem w głowę pozbawiali życia. Gajowy nie umiał określić jak długo trwała egzekucja i ilu ludzi stracono. Był przerażony tym, co widział. Po egzekucji Niemcy zasypali grób i zamaskowali śniegiem, który wówczas padał. Gdy samochody odjechały obserwujący ich człowiek po prostu spadł z drzewa. Wrócił do domu roztrzęsiony, obolały, w podartym ubraniu.

Kilka dni później do Kalisza wkroczyli Rosjanie. Gajowy poszedł do komendanta, opowiedział o egzekucji, jakiej był świadkiem w lesie skarszewskim. Pokazał grób pomordowanych i drzewo, z którego obserwował miejsce mordu. Po ustąpieniu mrozów w marcu 1945 r. władze Kalisza podjęły decyzję o ekshumacji. Ciała przywieziono na cmentarz tyniecki w Kaliszu. Wszyscy pomordowani mieli powiązane ręce drutem. Większość ciał została zidentyfikowana i rodziny starały się zabrać zwłoki swoich bliskich, by pochować na swoich cmentarzach. Pozostałych 16 ofiar zbrodni pochowano we wspólnej mogile na cmentarzu tynieckim.

Tydzień później dokonano ekshumacji w lesie winiarskim. Wykopano 130 ciał ofiar, ułożono je przy drodze w miejscu, gdzie dziś znajduje się przystanek KLA. Widok był straszny, identyfikacja szczątków prawie niemożliwa. Tylko nieliczne zwłoki zostały zabrane przez rodziny. Do dziś nie wiadomo, kim byli ci ludzie i za co zostali zamordowani.

Tych zbrodni dokonali członkowie narodu uważającego się za kulturalny, ludzie noszący na paskach napis "Got mit uns". W lesie skarszewskim zginęły 72 osoby, w lesie winiarskim - 130, a może więcej. To tylko 2 miejsca straceń, a miejsc takich było wiele i chyba nigdy nie poznamy prawdziwej liczby ofiar tej straszliwej wojny.


Zamieszczane w "Opatowianinie"
od września 1995 do kwietnia 1997



Data utworzenia: przed 2009-01-01
Data aktualizacji: 2009-09-28

Najpopularniejsze

Brak osbługi Flash lub Javascript w Twojej przeglądarce.

Przeglądaj TAGI

Mapa strony