II Wojna Światowa


Franciszek Juszczak - człowiek, który przechytrzył śmierć

Romuald Rogoziński


Tekst opublikowano za zgodą autora wspomnień.

 

Franciszek Juszczak zamieszkały w Cieni II, były podoficer Podolskiej Brygady Kawalerii w skład której wchodziły:
- 6 pułk ułanów Kaniowskich
- 9 pułk ułanów Małopolskich
- 14 pułk ułanów Jazłowieckich

"Wojna dla mnie zaczęła się już 18 sierpnia 1939 roku. Jako zawodowy podoficer zostałem w tym dniu powołany do wojska i jako dowódca plutonu zwiadu brałem udział w ćwiczeniach w okolicach Łąkocin (za Ostrowem Wlkp.). Wybuch wojny wczesnym rankiem 1 września pamiętam, był to piątek, zastał nas w Łakocinach. Pod naporem uderzenia niemieckiego z kierunku Sośni cofnęliśmy się do miejscowości Czekanów. Podczas bombardowania naszej kolumny zabili nam część koni i dopiero wieczorem w piątek przybyliśmy do Kalisza. Zgodnie z rozkazami naszych przełożonych objęliśmy punkt obserwacyjny w cegielni Piwonice. Następnego dnia spotkałem kolegę i prosiłem go, żeby zawiadomił rodzinę, że jestem już w Kaliszu i w każdej chwili możemy z Kalisza wyjechać. Przyjechała pożegnać się ze mną matka. Tak się złożyło, że ja już musiałem jechać z meldunkiem i mogłem się z nią widzieć tylko na odległość. Prosiłem przełożonego, żeby pozwolił mi podejść do matki, ale niestety nie było już czasu i nie otrzymałem zgody. Pod naporem Niemców ostrzeliwani i bombardowani cofaliśmy się w kierunku Cekowa, potem Uniejowa, Koła, Kutna, Sochaczewa i poprzez Puszczę Kampinoską od strony Nowego Dworu Mazowieckiego wkroczyliśmy do przygotowującej się do obrony Warszawy.

Po kapitulacji, część żołnierzy otrzymała od Niemców przepustki upoważniające do powrotu do domu. Nam jednak takich przepustek nie wydano i Niemcy zatrudnili nas do grzebania koni, których wszędzie pełno leżało po ostatnich bombardowaniach. Kawalerzystów w ogóle nie zwalniali, bo musieli opiekować się końmi, które przeżyły bombardowanie. Niektórzy mówili, że będziemy musieli je odprowadzić do Niemiec. W Jabłonnej był punkt zborny, gdzie wszyscy jeńcy byli skoncentrowani i z tego obozu oficerów zabierano do innych obozów, a my w dalszym ciągu nie wiedzieliśmy, co z nami będzie.

Nikt nie chciał się dowiedzieć, co z nami będzie dalej i nie było już na co czekać. Zdecydowałem się iść do odległego o 5 km obozu, gdzie od oficerów mógłbym zasięgnąć informacji, a poza tym ciągle chciałem zdobyć przepustkę, aby wrócić do domu.

Bardzo byłem zdziwiony, gdy w bramie obozu niemieccy wartownicy przepuścili mnie bez słowa. W obozie spotkałem opatowiaków, pamiętam Stanisława Salamona, Jerysza Orłowskiego i Wielgosza. W grupie oficerów spotkałem swojego dowódcę, który zaproponował mi wymianę swojego zniszczonego munduru na nowy, który był w bardzo dobrym stanie. Od mojego rotmistrza dowiedziałem się, że na koniach pojedziemy do Bydgoszczy, a stamtąd koleją do Niemiec. Zorientowałem się, że trzeba się jakoś stamtąd wydostać. Ale gdy chciałem wyjść przez tę samą bramę, tym razem wartownicy bardzo szybko kazali mi wracać do obozu. Teraz już wiedziałem, że nie uda mi się zawiadomić

swoich kolegów i muszę za wszelką cenę dostać się do transportu idącego w kierunku Kalisza. Nie miałem ciągle przepustki, ale trochę sposobem i sprytem udało mi się dostać do kolumny jeńców, która została załadowana do pociągu jadącego w kierunku Kalisza i dalej chyba Ostrowa. Pociąg obsługiwali polscy kolejarze i mimo, że nie przystawali na stacjach, to zwalniali. Skorzystałem z tego i w Szulcu wyskoczyłem, i tak znalazłem się w Opatówku.

Na Zawodziu Niemcy pracowali przy moście i bałem się, że mogą mnie zatrzymać, ale jakoś nie zwrócili na mnie uwagi (Wszedłem do sklepu Mariana Sobczaka, od którego otrzymałem 6 paczek papierosów. Po drodze spotkała mnie Krzywikowa i pytała o swojego brata Józefa Drewicza, który też był na froncie. Musiałem jej powiedzieć, że zginął i widziałem jego ciało rozszarpane przez pocisk lub bombę. W tym czasie wszyscy żołnierze, którzy wrócili z frontu musieli pod groźbą kary oddać na posterunku policji swoje mundury i wojskowe wyposażenie. Ja byłem podoficerem i wiedziałem, że Niemcy już dostali rozkazy wyłapywać wszystkich zawodowych żołnierzy.

Przed wojną u nas był sołtysem porządny człowiek, ale w czasie wojny sołtysem został jego syn, który był szpiclem i służył Niemcom. Jak zdawałem mundur, to zamiast moich bardzo ładnych kawaleryjskich butów zdałem inne, i sołtys mnie wydał. Wezwali mnie na posterunek żandarmerii (mieścił się w organistówce tuż przy plebanii), gdzie mnie bili za to, że ich oszukałem. Buty musiałem oddać, a jak wracałem z ojcem z młyna na Zawodziu (dziś już rozebrany), to w moich kawaleryjskich butach paradował sołtys i jeszcze chciał, żeby go furmanką podwieźć. Chciałem moje ulubione buty odkupić za tysiąc marek i litr wódki, ale on mi powiedział, że są warte dwa tysiące marek. Taka z niego była świnia.

W niemieckich dokumentach miałem zapisane, że jestem szeregowcem, ale młody sołtys mnie wydał i znowu mnie bili w komendanturze. Musiałem uciekać i ciągle się ukrywać. Podczas ukrywania w czasie jakiejś obławy spotkali mnie u mojej siostry Piekarskiej. Uciekłem zupełnie nagi, bo nie było się czasu ubrać. Złapali mnie, ale pod pretekstem ubrania się znowu im zwiałem. Ukrywałem się po wsiach, aż do 1944 roku, gdzie dopiero mnie znaleźli, gdy byłem na robotach przy kopaniu okopów.

Już jako więzień byłem wyznaczony do pilnowania niemieckich magazynów. Kiedyś przyjechali partyzanci i wzięli to, co było im potrzebne. Chcieli, żebym się z nimi zabrał, ale ja bałem się o rodzinę, którą w odwecie mogli zmarnować, tak jak zginęła rodzina Piotrowskich z Opatówka.

Jeden ze znajomych opatowiaków ogolił mnie, co Niemcy uznali za próbę zmiany wyglądu. Było to dla nich dowodem celowego działania, nie tylko z mojej strony, ale ludzi, którzy rzekomo byli ze mną w zmowie. Bito mnie, by dowiedzieć się, kto mnie ogolił. Ja jednak nie podałem żadnego nazwiska, bo oznaczałoby to aresztowanie następnego niewinnego, podobnie jak ja, człowieka.

W Sieradzu niemiecki sąd uznał mnie za łącznika partyzantów i zostałem skazany na karę śmierci. Ja wyroku nie podpisałem, bo przecież nie byłem partyzantem. Z Sieradza wywieźli mnie do Łodzi do siedziby gestapo, gdzie przesłuchiwali mnie przez 6 tygodni, a potem załadowali do transportu i wywieźli do Radogoszcza. To miejsce i Majdanek wśród wszystkich więźniów miało złą sławę. Ja dopiero miałem się przekonać, co to jest Radogoszcz. Wszy jadły nas żywcem, na 10 więźniów przypadał jeden bochenek chleba, w którym było chyba wszystko oprócz mąki. Była też zupa ze zgniłych buraków, którą jadło się z dziurawych misek, których nigdy nikt nie mył, a przy jedzeniu dziury trzeba było zakrywać palcami, żeby zupa się nie wylała. Niektórzy z nas jedli nawet papier rozmoczony w wodzie. Bielizny nikt nam nie zmieniał i nikt praktycznie nie miał możliwości umycia się. Oprawcy niemieccy wprowadzili szereg dziwnych zasad, których więźniowie musieli przestrzegać. Nawet najdrobniejsze "przewinienie" było karane katowaniem, a nawet śmiercią.

Niemcy często organizowali apele i przeglądy, które były pretekstem do bicia i znęcania się. W obozie panował ciągły ruch, transporty przychodziły i odchodziły, kierowane do różnych obozów koncentracyjnych.

Boże Narodzenie 1944 r. spędziłem w Radogoszczu. Siedziałem na III piętrze w olbrzymiej fabrycznej hali i spałem bezpośrednio na podłodze. Zapamiętałem jednego kapo (był podobno furmanem z Pabianic), który na moich oczach zastrzelił jednego Rosjanina, z którym paliliśmy papierosy. Załoga obozu często po pijanemu strzelała do więźniów i w ten sposób zginęło wielu ludzi. Siedzieli ze mną ludzie różnych narodowości, wielu z nich było bardzo wykształconych. Głód był tak niesamowity, że mając wtedy 30 lat, a był ze mnie kawał chłopa, ważyłem zaledwie 32 kg. Dziś mam 83 lata i tyle samo kilogramów ważę.

Zbliżał się front i w nocy z 17 na 18 stycznia 1945 roku Niemcy, to znaczy załoga obozu wzmocniona lotnikami, przystąpiła do likwidacji obozu. Z karabinów maszynowych strzelali do więźniów już od parteru i wchodzili coraz wyżej mordując wszystkich po drodze. Podpalili parter i kolejne kondygnacje, by zatrzeć ślady zbrodni. Widząc, że zbliża się śmierć, kawałkiem metalowego pręta w ścianie budynku zrobiłem wnękę, aby się uchronić od pocisków, które padały ze wszystkich stron. Potem przebiłem otwór na zewnątrz i najpierw narzucałem stos trupów, aby zmniejszyć wysokość i w końcu uciekając przed Niemcami i żarem ognia wyskoczyłem. Po drodze zostałem trafiony przez ciągle strzelających Niemców. W stercie trupów przy ponad dwudziestostopniowym mrozie, ranny, cały zalany krwią własną i cieknącą ze sterty trupów, przeczekałem najgorszy okres i potem zacząłem uciekać w kierunku miasta. Wydawało mi się, że idę przez las, a to był park. Była bardzo silna mgła. Po drodze znalazłem porzucone przez kogoś futro. Byłem tak zmęczony, że położyłem się na ławce i przykryłem tym futrem, żeby odpocząć. Ale chwilę potem przypomniało mi się, jak kiedyś ktoś mówił, że na mrozie robi się człowiekowi ciepło krótko przed śmiercią. Zerwałem się z tej ławki i szedłem dalej. Żeby wśród mgły nie zabłądzić, szedłem wzdłuż linii telefonicznej. W oddali zobaczyłem migoczące światło. Usłyszałem rozmowę. Zapukałem do drzwi. Kobieta, która je otworzyła, wystraszyła się i zamknęła je z powrotem. Druga jednak była odważniejsza i wpuściła mnie do domu. W mieszkaniu był też chłopiec w wieku około dziesięciu lat. Nie chciałem się przyznać, skąd przychodzę, bo nie wiedziałem, kim są. Ale w końcu powiedziałem im prawdę. One zresztą po zapachu (śmierdziałem dymem) domyśliły się, że uciekłem z Radogoszcza. Okazało się, że ranny przebyłem prawie 10 kilometrów. Te kobiety umyły mnie, dały jeść i wspólnie z tym chłopcem odwiozły na sankach do szpitala, w którym przebywałem od 18 stycznia do 20 czerwca 1945 roku. Ta kobieta, która uratowała mi przecież życie, przez cały ten okres przywoziła mi jedzenie do szpitala.

To, że przeżyłem, graniczyło z cudem. Cieszę się, że mino straszliwych przeżyć, bicia, katowania nie podałem żadnego nazwiska i nikt przeze mnie nie musiał cierpieć i przechodzić tego co ja. Z tego pogromu uratowało się podobno tylko 2 ludzi, którzy już nie żyją. Nie żyją również ci ludzie, którzy zaopiekowali się mną bezpośrednio po ucieczce z Radogoszcza".

 

Tyle faktów, które starałem się w miarę wiernie przenieść z relacji p. Franciszka Juszczaka zarejestrowanej na taśmie magnetofonowej w maju br.

Bohatera tych zdarzeń znam właściwie od dziecka. Zapamiętałem Go jako postawnego mężczyznę w błyszczących "oficerkach", nienagannym garniturze, koniecznie w białej koszuli i najczęściej brązowym kapeluszu i wspaniałych wąsach, które nadawały mu wygląd bardziej herbowego szlachcica niż rolnika z Cieni II. Takim pozostał do dzisiaj, człowiek o życiorysie. który mógłby posłużyć za scenariusz filmowy. Świadek tamtych dni pogardy, w których ludzkie życie było mniej warte od kromki chleba. Człowiek, któremu wola przetrwania i łut szczęścia pozwoliły przeżyć piekło Radogoszcza, obozu, w którym z 40 tys. więźniów w okresie jego istnienia przeżyło tylko 10 tysięcy. Jego komendant, Walter Pelzhausen w sierpniu 1947 roku został przez polski sąd skazany na karę śmierci, jego niedoszła ofiara, Franciszek Juszczak, ostatni żyjący świadek likwidacji obozu w Radogoszczu żyje i cieszy się dobrym zdrowiem.


"Opatowianin", lipiec-sierpień 1996



Data utworzenia: przed 2009-01-01
Data aktualizacji: 2009-09-23

Najpopularniejsze

Brak osbługi Flash lub Javascript w Twojej przeglądarce.

Przeglądaj TAGI

Mapa strony