Korespondenci - Na dwóch kółkach...


Przystanek Ameryka

Piotr Kuczyński

Bywają czasami marzenia, które się spełniają. Niekiedy są one malutkie, innym razem większe. Kiedyś postanowiłem zwiedzić na rowerze województwo kaliskie, później całą Polskę. Udało się. Ruszyłem więc dalej. Najpierw blisko: Czechy, Słowacja, później Węgry, Austria, Niemcy, Ukraina. Wyprawa za wyprawą. Udało mi się zwiedzić wiele znanych miejsc, aczkolwiek większą radość sprawia mi odkrywanie mniej znanych okolic, czasami leżących gdzieś na uboczu z daleka od głównych, uczęszczanych szlaków turystycznych. Dane mi było przemierzać dostojne Alpy, podziwiać zabytki wschodniej i centralnej Europy, spać na cudownych śródziemnomorskich plażach. Zauroczyły mnie widoki norweskich fiordów, szwedzkich lasów, jezior i duńskich plaż. Jednakże dopiero rowerowa podróż do Papieża stała się dla mnie przełomowa. Moja relacja z tej wyprawy ukazała się w "Gazecie Ostrowskiej". Namówiony przez moją mamę (ach, te kochane mamusie!) zacząłem opisywać w kilku czasopismach moje rowerowe wycieczki.

Opisałem już sporo mych bliższych i dalszych rowerowych wypraw, choć niektóre z nich nadal pozostają tylko w mojej pamięci. Czasami podróżuję z żoną, z przyjaciółmi, a niekiedy sam. Przez ponad 10 lat poznawałem Europę. Gdzieś, kiedyś przyśniła mi się Ameryka. No i stało się...

Oto siedzę wygodnie przy oknie na pokładzie Boeinga 767, startującego z warszawskiego lotniska "Okęcie" do Nowego Yorku. Lot długi (ponad 8 godz.), ale obfitujący w prześliczne widoki. Najpierw Polska - z uroczą szachownicą łąk i pól. Dalej Niemcy, Holandia, Belgia, Kanał La Manche...

Przede mną i pode mną Atlantyk - majestatyczny, groźny, fascynujący. Samolot podąża północną trasą, podobnie jak pamiętny rejs "Titanica". Mieszane uczucia... Maszyna nabiera wysokości (ponad 11 tys. metrów !) i gdzieś daleko w dole widać już tylko "chmurową pierzynkę". Dopiero u wybrzeży Ameryki samolot ponownie obniża lot, który pozwala na podziwianie dzikich wybrzeży kontynentu.

Nowy York przywitał mnie piękną pogodą. Niestety, dane mi było oglądać to ogromne miasto tylko z lotu ptaka, bowiem do następnego lotu miałem tylko kilka godzin. Pod wieczór, kiedy startowałem z lotniska Kennedy'ego do Los Angeles Manhattan oglądany z góry rozświetlony był już milionem świateł.

Przede mną cała Ameryka. Kolejne 6 godzin lotu nad olbrzymim terytorium USA. Krajobraz zmienia się jak w kalejdoskopie. Wschodnie wybrzeże to dominacja wielkich miast. Dalej na zachód maleje liczba miast, a bezkresne połacie pól, niekiedy zupełne pustkowia ciągną się aż po horyzont. Nam Europejczykom trudno to sobie wszystko wyobrazić. Widoki gór w Stanie Kolorado to po prostu bajka! Stąd jeszcze 2 godziny lotu i oto przede mną Kalifornia.

Los Angeles. Tyle przeczytałem i nasłuchałem się o tym mieście, a teraz przyszła pora, aby skonfrontować to z rzeczywistością. Pierwsze wrażenie to niesamowicie duże, nowoczesne i czyste lotnisko "LAX", zupełnie inne, niż to w Nowym Yorku.

To dziwne uczucie, jeszcze kilkanaście godzin wcześniej byłem w chłodnym warszawskim klimacie, a tu nagle 25°C (koniec marca), słoneczko i palmy. Ach, te palmy...

Los Angeles - (L.A.) - Miasto Aniołów. Największe miasto Kaliforni i zarazem całego zachodniego wybrzeża USA. L.A. jest skupiskiem kilku dużych oraz kilkunastu mniejszych miast. Łącznie liczy ponad 11 mln ludności. Jest to coś na wzór naszego Górnego Śląska, choć podobieństwo tkwi tylko w tej kwestii.

Klimat Kalifornii jest ciepły, lecz nie upalny. Średnia temperatura w ciągu roku waha się w granicach 18-26°C. Skoro ciepło, to sprzyja wegetacji roślin. Palmy są tu wszędobylskie. Widziałem ich mnóstwo. Niestety nie znam ich poszczególnych gatunków. Niektóre z nich są bardzo wysokie i smukłe, inne zaś karłowate, lecz grube. Prócz palm niemal każdy ma w swoim ogródku drzewka cytrusowe. Kalifornijskie pomarańcze zaliczane są do najsmaczniejszych na świecie, a ich sok to po prostu palce lizać...

Los Angeles jest miastem kontrastów. Z jednej strony czyste i bogate, z drugiej brudne i zaniedbane. Pół godziny drogi od słynnej dzielnicy Beverly Hilis znajduje się "papercity" (papierowe miasto) jak mówią Amerykanie. Domy w tej dzielnicy rzeczywiście zbudowane są z kartonów i papieru. Przytłaczający widok, choć dzieci o dziwo, są tu bardziej wesołe i rozbawione aniżeli w Beverly Hilis czy Hollywood.

Los Angeles słynie jednak przede wszystkim z bogactwa. Widziałem mnóstwo limuzyn długości autobusów! Na każdym kroku można zobaczyć jakaś znaną twarz. Mnie jednak osobiście interesowała przyroda wybrzeża. Samo miasto posiada kilka znanych plaż - San Venice, Santa Monica i Malibu. Sąsiadują one ze sobą, choć każda z nich ma nieco inny wygląd i przeznaczenie. I tak San Venice to typowo "sportowa" plaża. Zlokalizowano tu mnóstwo boisk, ścieżek zdrowia, ogródków gimnastycznych, kulturystycznych itd. Obok mieści się długa, szeroka plaża Santa Monica znana chyba wszystkim z serialu "Słoneczny patrol". To zdecydowanie "filmowa" plaża. Kręci się tu mnóstwo filmów, co niewątpliwie jest dodatkową atrakcją dla turystów. Panuje tu niesamowity tłok. Zupełnie inaczej jest na oddalonej o kilka kilometrów dalej na północ ekskluzywnej plaży Malibu. To właśnie tu przy odrobinie szczęścia możemy rozłożyć swój ręcznik obok jakieś gwiazdy filmowej.

Podczas dalszych wędrówek po mieście dotarłem do wspaniałego i niezmiernie interesującego pałacu nauki i techniki - Science Center. To niesamowite miejsce. Każde z trzech pięter budynku przenosi nas w innych świat. Możemy podglądać życie pod wodą, lub odbyć niezapomnianą podróż kosmiczną. Prócz tego zgromadzono tu olbrzymią ilość ciekawostek technicznych. Wszystkiego można dotknąć, uruchomić i włączyć. Wspaniała lekcja fizyki, chemii i geografii. Nic więc dziwnego, że gros zwiedzających stanowią wycieczki szkolne. Największą jednak atrakcją w całym tym technicznym kompleksie jest jedno z największych kin świata - "Imax". Kino rzeczywiście jest imponujące, olbrzymi ekran i co najważniejsze, wszystkie prezentowane tu filmy wyświetlane są w systemie trójwymiarowym. Obejrzałem fascynujący film pt.: "Into the deep" czyli podróż w głębiny. Niezapomniana podróż po Wielkiej Rafie Koralowej!

Kilka kilometrów dalej znajduje się muzeum H.E. Huntingtona. Ten ekscentryczny milioner, który dorobił się fortuny na budowie kolei transatlantyckiej, u schyłku życia zgromadził w swej posiadłości bogate zbiory malarstwa, rzeźby i książek głównie z Anglii, Francji, Włoch i Niemiec. Szczególnie zainteresowała mnie olbrzymia biblioteka. w której znajduje się m.in. pierwsza drukowana biblia Gutenberga, słynny obraz brytyjski "Blue boy" (błękitny chłopiec). Widziałem również rękopisy wielu znanych książek jak choćby mojej ulubionej powieści Jacka Londona "Martin Eden". Na marginesie mogę dodać, że Jack London miał charakter pisma pierwszoklasisty.

Los Angeles to olbrzymie i rozległe miasto, które nie sposób zwiedzić w ciągu kilku dni, a ja chciałem zwiedzić jeszcze inne zakątki Kalifornii. Wyruszyłem więc na północ w stronę San Francisco. Przez kolejne 10 dni dane mi było podziwiać tak piękne krajobrazy dzikiego wybrzeża Pacyfiku, że żadne słowa nie są w stanie tego wyrazić.

Urocze zaciszne zatoczki, strome klifowe brzegi to obrazek tu dominujący. Znajduje się tu wiele parków i rezerwatów przyrody. Jeśli komuś dopisze szczęście, może zaobserwować płynące od wybrzeży Meksyku ku Alasce wieloryby.

Drugim co do wielkości (choć znacznie mniejszym) miastem Kalifornii jest San Francisco. Różnią się nie tylko wielkością, ale i tym, że w odróżnieniu od Los Angeles, gdzie ludzie pracują w centrum, a mieszkają na peryferiach, tak tu, w San Francisco ludzie pracują i mieszkają w mieście. San Francisco jest urocze. Słynie przede wszystkim ze stromych ulic, na których kręcone są często sceny filmowych pościgów samochodowych.

To tu znajduje się prześliczny, olbrzymi most "Golden Gate", chyba najczęściej wykorzystywany obiekt jako wizytówka miasta. Roztacza się z niego piękna panorama na otwarty ocean, zatokę San Francisco, pośrodku której znajduje się wyspa ze słynnym więzieniem Alcatraz, mieszczącym obecnie muzeum. Ale San Francisco to nie tylko ulice i mosty. Odwiedziłem dzielnicę chińską Chinatown, która zrobiła na mnie największe wrażenie. Wszystko tu jest chińskie - sklepy, banki, restauracje. Choć wszyscy znają tu angielski, to porozumiewają się w swoim ojczystym języku. Korzystając z okazji odwiedziłem chińską restaurację, gdzie próbowałem jeść pałeczkami, lecz wbrew pozorom nie jest to wcale łatwa sztuka. Po kilku minutach poprosiłem kelnerkę o widelec, który przyniesiono mi wraz z elegancko zapakowanym kompletem pałeczek na pamiątkę. Podobno to za odwagę, że próbowałem.

Z San Francisco powróciłem do Los Angeles, skąd po kilku dniach odpoczynku poleciałem do Veracruz w Meksyku. Niestety, nie dane mi było zwiedzić wiele ze względu na obficie padające deszcze. To zupełnie coś innego od tego co można zobaczyć u nas. W Meksyku kiedy pada, to wszystko zamienia się w rwący potok. Kilka dni lało nieprzerwanie, co zmuszało mnie do pozostania w hotelu, a krótkie chwile kiedy wyglądało słoneczko, wykorzystywałem skrupulatnie na zwiedzanie.

Meksykanie choć zdecydowanie biedniejsi od swych północnych sąsiadów są bardzo gościnni i sympatyczni. Jedynie ich kuchnia dla nas Europejczyków jest nie do strawienia. Każdy kęs to po prostu "ogień w ustach"! Do obiadu potrafiłem wypić ponad litr napoju chłodzącego! Jak oni mogą jeść wszystko takie ostre? Nie wiem, lecz widziałem, jak niektórzy potrawy podane przez kelnera jeszcze doprawiali...

Po krótkim (niestety) pobycie w Meksyku udałem się do Teksasu. To co tam zobaczyłem na długo pozostanie w mojej pamięci. Pierwsze co rzuca się w oczy to olbrzymia różnica w porównaniu z Kalifornią. Bezgraniczny obszar zupełnego pustkowia. Jechałem pewnego dnia ponad 80 kilometrów i nie widziałem ani jednego domu, żadnych zabudowań - zupełne odludzie! Czasami te odległości potrafią być przytłaczające. Jeśli ktoś chce podróżować i poznawać na każdym kroku nowych ludzi, to polecam nasz stary, dobry kontynent - Europę. Jeśli jednak ktoś pragnie odrobiny samotności, a sądzę, że każdy z nas odczuwa czasami taką potrzebę to obszar Teksasu będzie jak najbardziej wskazany...

W przyrodzie dominują głównie niskie, karłowate drzewa, trawy i łąki. Mało natomiast spotyka się tu pól uprawnych, ze względu na panujący tu niemal cały rok dokuczliwy upał. Temperatura latem rzadko spada poniżej 40°C. Ludziom żyje się tu ciężko. Widziałem, jak z olbrzymim poświęceniem farmerzy nawadniają swoje ziemie. Wody jednak tu brakuje, dlatego bardzo się ją tutaj szanuje.

Podobnie jak w Meksyku można tu zobaczyć różne gatunki kaktusów, od małych, kryjących się w trawie, do zupełnie pokaźnych rozmiarów.

Moja kilkutygodniowa przygoda z Ameryką dobiegła końca. To olbrzymi kontynent, który można zwiedzać latami, odkrywając za każdym razem jakiś ciekawy jego zakątek. W Ameryce znajduje się ponad 200 Parków Narodowych! Ich łączna powierzchnia znacznie przewyższa obszar naszego kraju. Mam ogromną nadzieję, że może kiedyś będzie mi dane przemierzyć na rowerze Alaskę. Warto marzyć, bo tylko marzenia, tak naprawdę nadają sens naszemu życiu. Jeszcze piękniejsze jest życie, kiedy udaje nam się je realizować...


"Opatowianin", lipiec-sierpień 1998



Data utworzenia: przed 2009-01-01
Data aktualizacji: 2009-01-01

Najpopularniejsze

Brak osbługi Flash lub Javascript w Twojej przeglądarce.

Przeglądaj TAGI

Mapa strony