Eligiusz Kor-Walczak


Niobe małego miasteczka

Ktoś napisał, że ptaki są nieśmiertelne, bo wróbla od wróbla nie odróżnisz, wrony od wrony. Czy to dzisiaj, czy za rok, czy za sto lat, zawsze są te same, jednakowe, wieczne. Tylko z obserwacji gniazd można się domyśleć, że się też rodzą, dojrzewają, ale czy umierają, to już stwierdzić trudniej, bo nie widzi się żadnych ptasich pogrzebów ani cmentarzy. Wprawdzie widać czasem takiego, co w miłosnej gonitwie w zaślepieniu zabija się o  gęstwę  telefonicznych drutów. Jeszcze rzadziej widzi się ptaka zimą, gdy leży na śniegu brzuszkiem do góry i rozczapierza zesztywniałe łapki w ostatnim obronnym ruchu przed mrozem, i to już prawie wszystko. Tylko ludzkie pokolenia są zauważalne w swych zmianach. - To tylko ludzie dbają o swe imiona, nazwiska, ubiory.- Mają swe osiedla, ojczyzny i ich granice. Walczą o nie, mordują się. Umierają.

Obudziwszy się leżę w dorastającym zbożu i myślę tak patrząc w błękit, w którym zawisają na krótkie momenty śpiewające skowronki. Ostrzeżony przychodzę tu na noc spać, bo tam w miasteczku u rodziców boję się, że przyjdą nocą, zagarną i wywiozą.

Pierwszych kilka nocy miałem niespokojnych, bo słychać było z oddali wycie bezdomnej suki, której opiekunów - miejscowych Żydów - zagazowano w czarnym samochodzie, a szczenięta potopiono. Kilka więc nocy odczuwałem ze zwiększoną mocą ciemność, zimno, samotność, krzywdę i strach.

Dzisiaj pod tym starym ojcowskim kożuchem spałem wreszcie dobrze. Spałem twardo i bez lęków. Nie czułem tego stale wiszącego nade mną mitologicznego miecza. Nie budziłem się i nie myślałem, że są już w naszym domu, biją mych rodziców. Nie nasłuchiwałem czy wilczury bobrują już w tym życie, gdzie przebywam. Jest tak cicho, spokojnie. Ani nocą ani w rannym wilgotnym powietrzu nie słychać gardłowej niemieckiej mowy czy nawet polskich słów wypowiadanych wstydliwie ściszonym głosem, przez naszych rodzimych Niemców, którzy nie nauczyli się jeszcze mowy nadludzi, a już przystali do służby w żandarmerii jako Hilfspolizei. Tak więc, gdy ostrożnie się podniosłem i głowę wystawiłem nad zielone morze, nie było widać nikogo, tylko na obszernym kręgu wiosenna ziemia dymiła płytkim, muślinowym oparem a w jego głębi, gdzieś nad łąkami, niewidoczne prawie kwiliły czajki. Bardzo wysoko rzadkie, lśniąco-różowe obłoczki przepowiadały pogodę.

Wstałem i rozprostowałem się. Od niewygodnego spania ciało trochę bolało, ale radosną myślą młodości i zdrowia stwierdziłem, że dobrze jest żyć. - Och uchronić się jeszcze i istnieć długo, długo i zawsze tak czuć to szczęście, że jestem.
Dziś niedziela i mimo, że wstałem ze snu nie w rodzicielskim domu, a dość daleko od siedzib ludzkich, wszystkie niebezpieczeństwa wydają się być niegroźne. Jest zielono i błękitnie po ciepłej, przyjaznej nocy wstaje znów słońce i budzi się jakaś niewypowiedziana przyjemność wiosennego dnia. Na najbliższym modraku przysiadł kolorowy motyl. Dołem wolno sunie ślimaczek ze swym bagażem, zostawiając na ziemi srebrzysty ślad.

Podniosłem ręce, opuściłem je. Wykonałem kilka gimnastycznych ruchów, a potem pod wpływem nastroju pogładziłem pieszczotliwie wysoką już szczotkę zboża, nachylającego się zalotnie jak dziewczyna. "Dziewczyna - ozimina" - zrymowałem wesoło i zaraz nasunęło mi się podobieństwo mego pokolenia od tego żyta sianego przed zimą, jak przed okrutną wojną.  "Ozimina" to też tytuł powieści Wacława Berenta, którą kiedyś pożyczył mi Kazik Leśniewicz. Podobała mi się jej stylizacja językowa i liryczna nastrojowość.

    Myśl o Kaziku spłoszyła zaraz me rozweselenie. Zwinąłem kożuch, umieszczając w nim jak zwykle kraciasty jasiek, przysypałem to zwiędłą trawą i tonąc w zbożu po pachy wyszedłem na miedzę. Spod nóg szurnął mi młody zając, jakiś ptak przestraszony zatrzepotał w zbożowej gęstwinie i znów wróciła względna cisza, bo w górze skowronki  dalej popisywały się swą poranną pieśnią. Wokół pod blaskiem słońca kipiało życie, tylko Kazik już nie żył. Z Mauthausen-Gusen przysłano niedawno matce metalową puszkę popiołu. Puszcze zrobiono maleńką trumienkę i pochowano na miejscowym cmentarzu. To wszystko. Mnie jednak stał on ciągle przed oczami wysoki, szczupły w licealnym garniturku z metalowymi guzikami, na których wyciśnięty był symbol - płonący kaganek na tle rozwartej książki.

    Senne uliczki naszej mieściny sprzyjały literaturze, usposabiając młodych do wielkich marzeń.  Kazik widząc, że żyję książkami, a nawet piszę wiersze, zaproponował kiedyś stworzenie wspólnie sztuki, coś jak "Wesele" tylko z legionowym tematem. Zamiast smętnej melodii Chochoła, miały skrzypki grać za kulisami "Rozkwitały pęki białych róż" - wolno, cicho i rzewnie, tak aby taneczne koło poległych żołnierzy wydawało się naprawdę zaczarowane. Smęt miał dopiero ich odejść, gdy fanfary zagrają na bój. Naiwne to, ale jakże pełne owej patriotycznej romantyki, która go cechowała. Tak pasjonował się tym pomysłem, że nie miałem serca z niego kpić.

Nie wiem, co było powodem, czy ten sztubacki jeszcze romantyzm, czy świadoma męska decyzja, gdy na list matki proponujący możliwość wydostania się z obozu, jeśli postąpi tak jak wujek (jeden z braci matki podpisał volkslistę), Kazik odpisał, że nie wyraża zgody i prosi, by matka też nigdy tego nie uczyniła. Chyba zdawał sobie sprawę, że tą decyzją skazuje siebie na zagładę w tej fabryce śmierci.

Widać już miasteczko - kolorową smugę nad zielonym od tataraków stawem. Idę szybko w tę stronę posmutniały i zadaję sobie pytanie czy słusznie postąpił Kazik. Jest na pewno bohaterem, ale mógł uchronić życie bez takich gestów. W przyszłości bardzo by się przydał Wolnej i Niepodległej. Jak więc słuszniej - żyć z plamą na honorze czy umrzeć bez plamy? W zestawieniu z Kazikiem, czy mogę teraz mieć spokojne sumienie. Partyzanckie oddziały w Gubernatorstwie czekają na nas młodych, a ja w tym spokojnym kraju nad Wartą śpię nocą w zbożu, w dzień pracuję u Niemców. Jestem jednym z tego kazikowego zaczarowanego koła i krążę sennie w okupacyjnym kieracie. Gdzieś daleko grają pobudkę, tylko ja udaję, że jej nie słyszę. Czy jakaś wyższa argumentacja to usprawiedliwia? W walce mógłbym znaleźć podstawę działania, mającego wartość nie tylko dla jednego człowieka, który chce zachować życie.

Wieczorem, gdy zasypiam, albo budzę się nocą lub nawet rankiem tak promiennym jak dzisiejszy, podobne myśli napadają mnie znienacka i kąsają. Nęka pytanie, co robić i na jaką zdecydować się postawę, by w przyszłości rozrachunek z tego przeklętego czasu wypadł dodatnio. A może wartość ludzi zależeć będzie od sumy wszystkich czynów naszego życia? Oby - pocieszam się.

Z sercem obarczonym takim ciężarem co rano mam jeszcze jedną trudność do pokonania. Gdy z pól przemykam na tyły ulicy Długiej, w jednym z ogrodów na stoku wzniesienia spotykam wysoką, szczupłą kobietę. Wychodzi z domu, staje w widnym miejscu i patrzy na południe. Obrysowana konturem światła stoi i patrzy gdzieś bardzo daleko, gdzie jak zapewne jeszcze wierzy, żyje jej jedyny syn. To matka Kazika. Twarz ma zwróconą w moją stronę, a nie widzi mnie, mimo że kłaniam się każdego ranka. Pewnie duchem jest już po tamtej stronie, gdzie się ma wszystko poza sobą i nie obchodzą człowieka żadne ziemskie sprawy. A może nie chce mnie widzieć. Może żal jej, że jestem takim samym młodym chłopcem jak Kazik, a żyję. Nie chciałbym więc, choć muszę tędy przechodzić, między ścianą wysokich trzcin stawu a stokiem wzniesienia, jakby zapleczem ulicy, pełnym drzew owocowych, krzewów i parkanów, bo tu jest najbezpieczniej. Coraz boleśniej przeżywam tę scenę. Z początku myślałem, że może którego dnia kobieta załamie się, przemówi do mnie, będzie płakać, rozpaczać, ale nie. Codziennie stoi bez ruchu jak kamienna rzeźba Niobe. Głowę ma uniesioną nieco do góry, aby chyba lepiej widzieć syna tam za horyzontem albo wyć z bólu jak ta żydowska Kama, którą wreszcie wczoraj zastrzelili żandarmi.

Dziś także odczuwałem ten niepokój, ale przechodząc obok ogrodu Leśniewiczów zobaczyłem na wzniesieniu kilka osób pochylających się nad czymś leżącym na ziemi. Podszedłem do gromadki żywo rozmawiających i pojękujących ludzi. Na trawie wilgotnej od porannej rosy leżała matka Kazika boleśnie jakoś przekrzywiona jak zwalony posąg. Jedna ze znajomych kobiet odwróciła się ku mnie i poinformowała krótko: Serce.

Nie miałem tu co robić. Odwróciłem się i schodząc myślałem - Tak to jest, gdy nikt w bólu nie może dać pomocy.

Wokoło świeciło słońce i kipiała wiosna, kwitły jaśminy, brzęczały pszczoły i ćwierkały ptaki. Lekki wiatr kołysał trawę bujnej łąki, co wybiegała w pewnym miejscu daleko w staw jak półwysep lub odwrotnie niczym falująca zielona zatoka. Przez tę zatokę płynął wystający z trawy koniec kociego ogona, ciemny peryskop podwodnej łodzi. Łódź szybko starała się przeciąć mi drogę, bo peryskop pruł ukosem zielone fale w kierunku ścieżki. Spotkaliśmy się wreszcie. Z trawy wychynął bystro patrzący łeb czarnego kota z okrwawionym pisklęciem w pyszczku. Miniatura czarnej pantery jednym skokiem przesadziła ścieżkę i dała nurka w ogrodowe pokrzywy. Zapach dzikiej mięty, tataraku i jaśminów snuł się jak rozwiewany, ledwo odczuwalny już dym gromnicznej świecy.

Wsunąłem rękę do kieszeni, miałem tam kawałek kredy, potrzebnej do pracy. Rozejrzałem się, nie było nikogo. Na najbliższym parkanie napisałem: Nie przejdą! Kiedy odszedłem już spory kawałek napis wydał mi się jakiś mało jasny, nieomal bojaźliwy, mimo że zapamiętałem go jako zawołanie walczącej z faszyzmem Hiszpanii. Zawróciłem i wielkimi literami napisałem wyraźnie - Śmierć faszystom!!!

Znów szedłem w zamyśleniu do domu i w pewnym momencie zdziwiłem się, bo droga, na którą wstąpiłem wiodła prosto do lasu. Przystanąłem. Mimo, że las mógł być tu tylko przenośnią, pojawił się znów lęk, znane uczucie zagrożenia. Nie chciałem się bać, a bałem się. Chyba jest granica, poza którą bohaterstwo jest nieopłacalne, a istnieje tylko obowiązek biologicznego przetrwania? - zastanawiałem się. Nagle przyszła mi do głowy wstydliwa lecz dosadna sentencja - Tchórze łatwiej przeżywają. Przedarła się z głębi myśli jakbym ją tam od dawna przechowywał. Zaczerwieniłem się. To było jak chlaśnięcie w pysk. Poczułem nawet furkot wiatru od jakiejś niewidzialnej ręki. Ale były to dwie goniące się jaskółki - wolne i wesołe. Westchnąłem. Słonce świeciło ostrym blaskiem. Skądś pojawił się niemiecki bombowiec i zsuwając się coraz niżej z błękitu brzęczał jak wielka krowia mucha. Kiedy zniknął, na niebie zawisł jastrząb i nagle ścichły i ukryły się wszystkie ptaki.



Data utworzenia: 2009-10-30
Data aktualizacji: 2009-11-04

Najpopularniejsze

Brak osbługi Flash lub Javascript w Twojej przeglądarce.

Przeglądaj TAGI

Mapa strony