Eligiusz Kor-Walczak


Książę

Był wczesny czerwcowy poranek. Zapowiadał się upalny dzień. Cudowna pogoda sprawiła, że czułem się prawie szczęśliwy. Miałem te dwadzieścia parę lat i choć żyłem teraz w podłym czasie, ale przecież nie w więziennym lochu i nie w obozie, a we własnym mieszkaniu. Nie byłem co prawda ten sam co dawniej. Pracowałem już nie w polskim biurze, a w przybyłej tu wraz z najeźdźcami firmie "Cres", wyrabiającej betonowe płyty i krawężniki, i budującej nowe nawierzchnie dróg. Właśnie od paru dni zajęci byliśmy kładzeniem nowego bruku na rynku miasteczka, wokół którego stały niezmiennie te same kamieniczki i krzywe, niskie domy, jak z kolorowej ilustracji do bajek.

Miasteczko mojej matki i mojej młodości stało oto całe jak dawniej w zapachach zbóż i ziół łąkowych z gwiazdami nenufarów na stawie, stłoczone pierścieniem sadów. Przez tą zieloność wchodziło się wprost do ciemni lasu, co ubogi był w jagody i grzyby, ale za to pomocny marzeniom i miłości. Tylko czas, jak już powiedziałem, był podły.

Dobrze jednak jest żyć choćby i na kolanach - myślałem uśmiechając się do tego skojarzenia, bo właśnie klęcząc wbijałem ciężkim młotkiem kamienie w żółtą równię piaskowego podkładu. Dziś byłem bogaty nadzieją przyjazdu uwielbianej dziewczyny. Przestawałem być istotą cieszącą się tylko własną egzystencją.

Cherlawy Żyd dowożący taczką kamienie spóźnił się trochę, wyprostowałem więc grzbiet, odetchnąłem swobodniej, dostosowując zaś do myśli działanie wyrównałem jeszcze raz deską powierzchnię piachu i na niej narysowałem wielkie serce z inicjałem. Wtedy właśnie usłyszałem głośne, na wpół kpiące słowa:
- Pośpiesz się Izraelito, kolega się nudzi.

Nie mówił tego majster Niemiec ani nikt z naszych robotników. Na kopczyku brukowców jak na cokole stał "Książę" - żydowski vorarbeiter. Na lewym rękawie miał oznakę swej władzy - białą opaskę z czarną gwiazdą Syjonu. Dowodził on tutaj roboczą brygadą kilkunastu Żydów, zdolnych jeszcze do ciężkiej pracy. Niemcy zakwaterowali ich wraz z rodzinami w gmachu tutejszej szkoły.

Pamiętam, że od kiedy w szóstej klasie tejże szkoły na lekcji historii pani powiedziała wiele dobrego o księciu Druckim Lubeckim, ministrze skarbu Królestwa Polskiego, do Szymka Lubeckiego przykleiło się przezwisko "Książę". Chłopak byt rzeczywiście bardzo przystojny, wysoki, zgrabny o małej twarzy ładnej dziewczyny, bez śladu semickich rysów. Nosił się czysto, nieomal elegancko. Chodził pewnym krokiem kołysząc się lekko z jakąś na pewno nie zamierzoną zalotnością. Wszystkie panny z miasteczka z przyjemnością na niego spoglądały. Pocieszało nas, gdy mówiły - Szkoda, że to Żydek, zwyczajny Symche. Szymek musiał o tym wiedzieć i miał chyba uraz na tym punkcie, bo im bardziej dorastał, tym bardziej stawał się dumny i nieprzystępny. Z nami rozmawiał normalnie, ale bez narzucania się. Dziewczęce zaczepki zbywał często bez słowa ze zmarszczeniem brwi i ironicznym uśmieszkiem. Dziwne, ale podobał i się przez to jeszcze bardziej.

Zupełnie inaczej niż w innych miasteczkach, przeładowanych mieszkańcami wyznania mojżeszowego, tu rodzin żydowskich było niewiele. Młodych Żydówek jeszcze mniej. Nic też dziwnego, że Szymek nie miał żadnej rówieśniczki i pozbawiony był przyjemności spotkań, flirtów i zabaw, jakie nam przypadały w udziale. Być może zamykał się w sobie przez to jeszcze bardziej. Patrzał na nas już nie tylko dumnie, ale i pogardliwie, gotów pewnie w każdej chwili rzucić obelżywe słowo - goje. Nie wiem jak dziewczyny, ale my - chłopacy przez jego pogłębiające się wyobcowanie przestaliśmy zwracać na niego uwagę. Książę nie książę, był to w końcu może nie zwyczajny, ale jednak Żyd.

Od szkolnych lat powszechniaka upłynęło już sporo czasu, zmieniliśmy się więc tak fizycznie jak i psychicznie. Kontynuowana nauka części z nas w szkołach średnich, mundurki, czapki, tarcze na rękawach dawały poczucie osobistej wartości i pewności siebie. Zdawało nam się, że jesteśmy czymś lepszym, podobno aryjczykami, jak nas uświadamiała modna faszystowska propaganda, zalewająca w owym czasie i nasz kraj.

Ojciec Szymka był komiwojażerem, mało znanym w miasteczku, bo stale na wyjeździe. Zawód ten nie przynosił mu zbyt wiele dochodu, bo syna nie posłał do gimnazjum. Chłopak przestał też być widoczny. Przypuszczaliśmy, że stary Lubecki wciągnął go do swego zawodu. Nie miało to już żadnego znaczenia. Rozeszły się z nim nasze drogi.

Wszystkie te podziały i animozje poczęły rozwiewać się jak zły dym dnia pierwszego września 1939 roku. Z dnia na dzień łamał się front, a nam rozpraszającym się nagle po drogach i bezdrożach podbijanego kraju w strachu i rozpaczy znikał szczeniacki tupet, nasza durnowata bezczelność.

Ci co wrócili po wojennej tułaczce, zastali już inne, zmieniające się z dniem każdym warunki i niby tych samych, ale jakoś przecież innych ludzi. Rdzenni Polacy byli zastraszeni i niepewni jutra. Obywatele noszący niemieckie nazwiska podpisali volkslistę, nabrali ważności i czekali już na ukłony tych, którym się dawniej kłaniali. Wszystko się przewartościowało, przemieszało i poczęło krzepnąć w twardy, złowrogi czas. Wielu wyróżniających się Polaków gdzieś wywieziono do jakichś obozów, Żydów gromadzono w różnej wielkości gettach z przeznaczeniem na śmierć.

Roboty w rynku rozpoczęliśmy przed trzema dniami. Od wschodniej strony zrywaliśmy bruk, sypali podkład świeżego piachu i na nowo kładli kamienie pod nową jezdnią. Majster, mały,   gruby  krajowy  nasz folksdojcz przebrany za Tyrolczyka wymierzał przy pomocy kołków i długiego sznura linie oburtowania oraz prostokąty zakładanych skwerów. W narożnej kamieniczce Ordzińskiego znajdowała się, jak dawniej, woniejąca alkoholem knajpa. Po bokach rynku prawie naprzeciwko siebie mieściły się sklepy - spożywczy pod niemieckim zarządem powierniczym, piekarnia Dreszera, dawnego członka "Strzelca", a teraz SA-mana i lokal fryzjerski w lecie stale otwarty na oścież.

O porannej porze rynek był prawie pusty. Od czasu do czasu w jedną lub w drugą stronę traktu przecinającego miasteczko przejechało jakieś auto, ktoś przeszedł spiesznym krokiem, przebiegło jakieś dziecko i tak powoli, niepewnie wracało tu ponownie zastrachane życie. Okupant stworzył ten strach i gradację społeczną, na której czele stali Niemcy, potem Polacy, a na koniec Żydzi. Dwie ostatnie grupy w odwrotnej kolejności miały być też wyniszczone aż do całkowitej zagłady.

Korzystając z okoliczności, a wiele ryzykując, można było i w tym zestawieniu zrobić wyjątek przez pełną godności postawę. Takim wyjątkiem był teraz właśnie Szymek Lubecki. Nauczył się przybierać pozę człowieka, co kpi sobie z faszystowskiej teorii rasy i umie pokazać, że odlany jest z takiego samego kruszcu, co i naród panów. Z niedosięgłych wyżyn spoglądał na ten zły świat wyniośle i szyderczo, jednakowo traktując Niemców, Polaków czy Żydów. Znieważać oczywiście mógł jedynie swoich pobratymców. Najdziwniejsze, że Żydzi przyjmowali to z jakimś stoicyzmem czy pokorą, jakby myśląc - Dobrze nam tak, pocośmy urodzili się Żydami. On przecież też jest Żydem, tym bardziej więc jest wściekły. Trzeba go zrozumieć.

Szymka na swój sposób podziwiali też i niektórzy Niemcy. Nasz majster powiedział kiedyś do pewnej folksdojczki:
- Patrz pani, taki untermencz, takie nic, a poczyna sobie jak prawdziwy nordyk.

Ganiliśmy zachowanie Szymka w stosunku do swoich twierdząc, że podlizuje się wrogowi, aby zaskarbić sobie łaski. Szymek jakby wprawiony od chłopięcych lat w zgadywanie naszych nieprzyjaznych myśli, zadrwił któregoś dnia przechodząc koło mego stanowiska: - Co ty Jasiu tak teraz stale na klęczkach? Zmieniłeś się od czasu tej wojny.
- Myśmy się wszyscy zmienili - odpowiedziałem.
- Ja nie - uśmiechał się hardo.
Nie lubiłem go teraz za tę dętą arogancję. - Trzasnąć w pysk i po Machabeuszu - pomyślałem.

W pewnej chwili na rynku nastała cisza jak na wiejskim podwórku, kiedy nad nim zakołysze się jastrząb. Na resztę zrywanego przez nas bruku nadjechała "Buda" - czarny, gestapowski samochód - ogromne pudło bez okien do gazowania Żydów spalinami. Nie widzieliśmy jeszcze nigdy tego środka transportu do wieczności, ale wszyscy go znali z opowieści. Z zamienionego na getto gmachu szkoły wyprowadzono pierwszą grupę. Szły kobiety, starcy i dzieci trzymając się rodzinami. Żandarmi z okrzykiem "loos" popychali ich co chwilę kolbami karabinów.

Otwarto tył "budy", podstawiono schodki i przerażeni ludzie poczęli piąć się i wchodzić do środka. W pewnym momencie jedna z Żydówek potknęła się na ostatnim stopniu i trzymane za rękę dziecko upadło na bruk. Krzyk matki i wrzask żandarma nastąpiły jedno za drugim. Niemiec chwycił dziewczynkę jak psiaka za włosy i wrzucił do samochodu. Któryś z naszych Żydków łkał piskliwie tłumionym płaczem. Było słonecznie, bezchmurnie i strasznie.

Idący na śmierć ludzie to byli w dużej części krewni naszej pomocniczej grupy. Ostatni z trudem weszli po schodkach rodzice Szymka. Nasze oczy zwróciły się teraz na niego. Byliśmy ciekawi, co on uczyni. Pierwszy raz dostrzegłem strach na jego zwykle spokojnej, bladej twarzy. Rozejrzał się wokoło jakby szukał skądś pomocy, a potem podbiegł do gestapowca rozmawiającego z szoferem, zagadał coś, widocznie prosił o pozostawienie mu starych. Niemiec wrzasnął swoje "raus" i zamierzył się nahajem. Szymek uskoczył, a potem rzucił się do tyłu, gdzie żandarm odejmował już schodki, by zamknąć drzwi. Z samochodu słychać było płacz, krzyki i wybijające się z nich wołanie Lubeckiej - Szymek! Szymek! Chłopak odepchnął gwałtownie żandarma i wskoczył upychając swym ciałem zapełnioną ciasno "budę".
- Cicho, nie bójcie się - krzyknął rozkazująco - jadę z wami!
Tak dumnego jeszcze go nie widziałem. Spojrzał w naszą stronę, poczem zdjął białą opaskę vorarbeitera i rzucił żandarmowi w twarz. Niemiec chwycił za kaburę pistoletu, ale opanował nerwy, uśmiechnął się ze zrozumieniem, prawie po ludzku i zdecydowanym ruchem zamknął drzwi. Nadszedł esesman, więc żandarm podniósł opaskę, otrzepał ją z kurzu i podał mu do rąk. Niemiec wygładził na dłoni płótno, jakby się nad czymś zastanawiał, a potem spokojnie popatrzał na zbitą w przerażeniu gromadkę żydowskich robotników. Najbliżej stal ów chudy z wieczną kapką u zakatarzonego nosa, który zwykle dowoził mi kamienie.
 - Na gut - powiedział gestapowiec. - Von heute bist du der beste Vorarbeiter. Nasz kierownik stojący w pobliżu uchylił w zakłopotaniu swój zielony, tyrolski kapelusik z piórkiem i posłusznie przytaknął. Gestapowiec uśmiechnął się złośliwie i kiwnął niedbale dłonią. Żandarmi wyprężyli się i wyrzucili przed siebie ręce. Najbliższy krzyknął - Heil Hitla. Nieszczęsny Żydek był blady jak papier. Trzasnęły drzwi szoferki i hitlerowski karawan ruszył bez odrobiny dymu.

Żandarmi usunęli się na pobocze w oczekiwaniu na powrót "budy". Milcząco braliśmy się do roboty. Dziewczyna moja już przyjechała. Ujrzałem ją u wylotu ulicy Starokaliskiej. Spóźniła się odrobinę i nie widziała, co się stało, bo z dala przechodząc chodnikiem przesłała mi promienny uśmiech. Dużo musiałem włożyć w to wysiłku  aby dać znak, że ją widzę. Bałem się śmierci, a brzydziłem życiem.



Data utworzenia: 2009-10-30
Data aktualizacji: 2009-10-30

Najpopularniejsze

Brak osbługi Flash lub Javascript w Twojej przeglądarce.

Przeglądaj TAGI

Mapa strony