Eligiusz Kor-Walczak


Jak powstał Opatówek

Ze dwie mile od Kalisza, na wzgórzu, z dawien dawna stal maleńki grodek, otoczony podwójnym wałem i palisadą, na planie podobny do pawiego oka. Las, podchodzący nieomal pod palisadę, zataczał ogromny krąg, obejmując okoliczne pola i łąki, wydłużał się niczym zielone pióro i ginął na nieboskłonie. Środkiem owego pióra biegła linia rzeczki otulona cieniem olch i dzikiego zielska, zwana stąd Cienią lub Pokrzywnicą.

Gródek powstał w czasach międzyplemiennych zamieszek, kiedy to ludzie, żyjący dotychczas swobodnie na olbrzymim garbie ziemi ścieśnili je obronnie. Mieszkańcy prócz uprawy roli zajmowali się hodowlą krów, owiec i koni. Zwierzęta wypasano na łęgach i w zielonych wądołach, które ongi wyżłobiły jakieś wielkie wody. Ludzie żyli syto pod okiem solarnego bóstwa. A bóstwo było wszechmocne i stało w gontynie pod konarami dwu dębów, co ponoć wyrosły w jedną noc z dwu wbitych w ziemię pali.

Mijały lata i nadszedł wreszcie taki czas, że władcom państwa Polan przestała wystarczać stara wiara, a nawet przeszkadzała w nowej polityce. Wszystkie po kolei miasta, podległe władzy polskiego księcia, przyjmowały chrześcijaństwo, przyjął je już i prastary Kalisz, a tu w pobliżu, za osłoną lasów, składano jeszcze ofiary synowi Swaroga.

Lato tego roku było suche, przeplatane burzami, pełne piorunowych ogni. Ludzie niepokoili się widząc, jak sroży się niebo posłuszne woli Swarożyca wykutego w kamieniu. Trwożyły ich wieści przemian i pochód dziwnego znaku pod ochroną książęcego miecza. Ale zamiast w bojaźni wypatrywanych wojów zmuszających do chrztu, pewnego dnia przed bramą gródka stanęło paru dziwnych mężczyzn bez broni, w długich sukniach przepasanych sznurami. Promienie słońca nie zeszły jeszcze ze wschodnich narożników domów, a we wschodnich kątach mieszkań nie ostygły w garnkach resztki zakładzinowych ofiar, gdy głos zza ostrokołu zawołał:
— Hej, wy, otwórzcie bramę! Przybył tu opat zakonu reguły świętego Benedykta z Nursji.
—  Skąd? — zapytał strażnik wychyliwszy się z wieży,  by  lepiej słyszeć.
—  Z Nursji!
Strażnik na chwilę się cofną), porozmawiał z kimś, a potem SIĘ znów wychylił i krzyknął:
—  Nie znamy takiego miasta!
Teraz z drugiej strony trwała chwilę narada i z gromadki przybyłych wysunęła się gruba postać, odrzuciła na kark kaptur i powiedziała spokojniejszym głosem:
— Jestem opatem klasztoru benedyktynów, a przysyła mnie biskup z samego Gniezna.
—   Gniezno, znaczy, żeście swoi?
—   Swoi.

Zaskrzypiały dębowe wierzeje i garstka przybyszów weszła poza palisadę. Tłum ciekawych stał już po obu stronach wąskiej uliczki, wiodącej nieco pod górę. Przybysze kroczyli wolno, prowadząc konie za uzdy. Do jednego z koni przytroczone były dwie płużyce, których jeszcze nie znano w tych stronach. Tutejsi rataje używali tylko sochy, spoglądali więc z zaciekawieniem na nowe narzędzia orackie. Przybysze obiecywali podarować je tutejszym mieszkańcom. Przystanąwszy przed domem starszego gródka, pokazywali wszystkim ciekawym rzecz, którą zwali księgą. Oprawne to było w deski z mosiężnymi guzami. Na cienkich kartach pergaminu widniały czarne rzędy znaków i piękne kolorowe obrazki. Starszy gródka zapraszał ich do izby, gdyż niedaleko nad lasem ciemniało już niebo i cichy grzmot toczył się po chmurach, ale oni pozostawili tylko pod opieką swe konie, a sami udali się przykładnie do gontyny.

Obchodzili jednak Swarożyca obojętnie, oglądając bożka bez zaciekawienia i strachu. Znać nie byt im z wyglądu obcy. Teraz weszli tu może oddać pokłon, a może schronić się przed burzą, a najpewniej, by rozpatrzyć się przed czekającym ich zadaniem. Pod rozłożystymi konarami dębów panowały półmrok i cisza. Ogromne gałęzie, przyginane i wiązane widać za młodu, teraz splatały się wzajemnie i tworzyły wielką zieloną niszę, w której znajdowała się gontyna. Pod jej strzechą, na ścianach z grubych sczerniałych bali, wisiały rogi turze, jelenie i łosie, gdzieniegdzie pozasnuwane pajęczyną. Były to dary dziękczynne za udane polowania, czy też może inne sukcesy mieszkańców gródka. Przez otwory okienne śmigały żywo z piskiem jaskółki, a zaniepokojona wiewiórka, przemknąwszy w dół po gałęziach, skoczyła na dylowy próg i ciekawie przyglądała się przybyszom. Od prześwitów wśród listowia, na ubitej ziemi, wokół posągu bóstwa tańczyły z powiewem wiatru ostatnie świetliki słońca. Pachniało dzikimi goździkami, kwitnącymi czerwono na wzgórzu. Tak wyglądała jedna z pogańskich świątyń Polan, którą mieli wkrótce zburzyć, a na jej miejscu postawić krzyż i klasztor.

Nagle mnisi wzdrygnęli się i przeżegnali ukradkiem. Nie spostrzegli, kiedy wiewiórka przemieniła się w suchego starca, który zgarbiony, wsparty na kiju, patrzał groźnie spod krzaczastych brwi. Wydał im się przeraźliwie biały. Był blady. Białe włosy pasmami spływały na ramiona, biała broda na piersi. Odziany był w długie, płócienne, słońcem bielone giezło. W prawej ręce trzymał ofiarny nóż, a lewą, trzęsącą się już od starości, wskazywał ścieżkę biegnącą od gontyny. Surowe oczy pełne były przerażenia i gniewu. Zatrwożeni mnisi zwarli się w gromadkę i stali w niemym oczekiwaniu.
— Wen — wyszeptał wreszcie starzec. — Wen — zacharczał nienawistnie. — Precz! — wrzasnął wielkim głosem. Głowa mu się chwiała, a usta wykrzywiła wściekłość. — Precz tam pod gromy, pod burzę, niech was pochłonie! — Podniósł obie ręce ku kamiennemu bóstwu i wołał: — Lelu jasny i ciemny Polelu! Świstu —Poświstu! Swarożycu! Bijcie w nich z chmury. z wysoka! Strzelajcie białą błyskawicą! Niech sczezną, zginą, przepadną!

Grzmot dudnił już blisko, ale deszcz z rzadka tylko bił grubymi kroplami w liście dębu, strzechę gontyny, w pył dróżki biegnącej ukwieconym wzgórzem. Głos starca ściszył się do złowrogiego szeptu:
— W wody bijesz, bożyszcze, w drzewa, w ludne chałupy! Bij w swoja gontynę i we mnie, jeśli brak ci na nich siły. Bij!
Zadrżeli mnisi, przeżegnali się i nerwowo, jakby chcąc chronić swe głowy, nasuwali na nic kaptury. Grzmiało. Jeden tylko opat stał sztywno, bez trwogi.
— Zamilcz, starcze — powiedział. — To słychać głos naszego Pana. Twój bóg stoi kamienny i niemy.
—  Za chwilę sami takimi się staniecie, urągacze!

Ledwie to wykrzyknął pogański wieszcz, gdy nagle pękło powietrze, błysk i huk niby młotem raziły gontynę i powaliły wszystkich na ziemię. Nad głową Swarożyca zamigotało czerwone światło i dym jak wonny powiew wypłynął pod strzechą.

Z trudem podniósł się opat z ziemi i jeden też podniósł się z braci, reszta była zabita i sczerniała. Na progu leżał biały starzec i czarna ręką wskazywał drogę do uroczyska. Martwe oczy patrzyły nieruchomo w niebo i tylko migotały w nich ognie płonącego chramu.

Mnisi nie oglądając się uchodzili szparko ku grodkowi. Stamtąd leciał już trwożny krzyk:
—  Gore!
Znalazłszy się w kręgu biegnących ku nim ludzi, przystanęli i odwrócili się. Z płomieni uniosło się białe giezło wróżą i płynęło drąc się w strzępy na dębowych konarach. Z dala słychać było szum i trzask ognia.
— Na zgliszczach postawimy klasztor — powiedział sapiąc mnich do opata i poprawił przemokły kaptur.
— Nie postawimy klasztoru. Nasze tylko będą te orne pola, gumna na zboże i cały ten grodek. Klasztorne będą, opatowskie.

Opat umilkł, wytarł dłonią zmoczoną twarz, przeżegnał płonący chram pogański, a potem dodał w zamyśleniu:
— Jeśli dęby wyjdą cało, to między nimi postawimy wieżę strażniczą, stanie się ona herbem grodu, który zbudujemy. Opatówkiem może się zwać. Ale mieszkać w nim nie będziemy. Nieżyczliwe to widać nam miejsce.
—  Szkoda — pożałował mnich — bo nadobne prawdziwie.



Data utworzenia: 2009-10-30
Data aktualizacji: 2009-10-30

Najpopularniejsze

Brak osbługi Flash lub Javascript w Twojej przeglądarce.

Przeglądaj TAGI

Mapa strony